niedziela, 8 grudnia 2019

Karma

Sterczałem pod murem, gdzieś w centrum miasta zbyt dużego i zbyt bezwzględnego dla mnie. Patrzyłem, jak mija dzień i pośpiech wędruje we wszystkich możliwych kierunkach, a mnie nie zauważa nikt – dopóki trwam na marginesie rzeczywistości, z dala od witryn i konsjerży, pośród śmieci i bylejakości ukrytej przed bogatym wzrokiem, bo bogacze nie patrzą na zakamarki i nie pod nogami szukają własnej codzienności. Uczyłem się żyć i trwałem sobie cokolwiek leniwie i bez jakiegokolwiek szlachetnego celu, poza przetrwaniem, które na bieżącą chwilę wydawało się atrakcyjną alternatywą dla pozostałych możliwości, kiedy zobaczyłem ją. A może to ona mnie zobaczyła…?

Była piękna, jednak tą pięknością, która wzbudza niepokój i nie daje zapomnieć o czujności, nawet w chwilach uniesienia i zachwytu. Zupełnie, jakby się miało świadomość, że za plecami czai się już jej cień niedopowiedziany, ostrzący nóż na krawężniku granitowym, żeby za chwilę precyzyjnym, szybkim ruchem, otworzyć tętnicę szyjną, tnąc jednocześnie tchawicę na wskroś, w jednoznacznym, nieodwracalnym akcie odbierającym głos i skracającym życiorys do pojedynczej minuty.

Patrzyłem w oczy, w których błękit mieszał się z zielenią i szarością, w barwach zimnych jak grenlandzki szelf. A przecież twarz miała ozdobioną uśmiechem o tysiącu znaczeń, z których, jak każdy samiec potrafiłem wydestylować te pasujące do moich potrzeb i własnego rozumienia.

Poszedłem za nią jak ćma, jak niewolnik z żelazną obrożą na szyi, w którym bat dawno już stłamsił ostatnie odruchy niezależności. Prowadziła mnie palcem o paznokciach wyostrzonych tak, że mogła używać ich jak wykałaczek do wyjmowania oliwek z martini, albo kostek żółtego sera spomiędzy drobnych przekąsek stojących na stoliku. Prowadziła mnie biodrami rozkołysanymi bardziej niż kroki bosmana schodzącego na ląd wyłącznie w celu uzupełnienia zapasów trunku. Szpilki – oczywiście, że miała szpilki, cienkie jak włos, chromowane, unoszące pięty kilkanaście centymetrów ponad poziom chodnika.

Płytki chodnikowe drżały i dźwięczały strwożone, że pękną pod naporem wibracji tych kroków. Mężczyźni zwalniali i podświadomie oblizywali się na jej widok, pompowali klatki piersiowe nadmiarem powietrza, mniej dyskretni poprawiali rosnące członki napierające od wewnątrz na zamki błyskawiczne spodni. Łydki w pończochach zwiastowały wszystkie kręgi piekieł i niebios, niedopowiedzianą granicę pomiędzy końcem jednej, a początkiem drugiej, czarnej, delikatnej materii, dyskretnie lecz kusząco skrywającej się pod spódniczką wystarczająco krótką, do snucia fantasmagorii.

Szedłem wiedziony zapachem jej perfum zmieszanych z mikroskopijnymi perełkami potu za uchem i naturalnym aromatem włosów rozsypanych po letniej bluzce, jakby usiłowały przykryć „zapomniany” biustonosz, pod którym zakwitły pestki wzwiedzione podmuchem wiatru, lub pieszczotą materiału. Męski wzrok zmasowanym atakiem przechodniów usiłował przepalić materiał tej bluzki, lecz chyba tonął w wirach, wsysany w dolinę pępka, któren dna chyba nie miał wcale.

Czułem aromat, stawiający pod znakiem zapytania męski rozsądek, cywilizacyjne nawyki, odbierający ostrość widzenia i zdolność do abstrakcyjnego myślenia, jednoczący się wokół lędźwi, instynktów i pożądania bardziej gorącego niż islandzkie gejzery i bardziej spienionego od nurtu wokół wszystkich katarakt wodospadu Wiktorii.

Wzięła mnie wprost z ulicy, jak gazetę reklamową, jak promocyjnego balonika reklamującego usługi bankowe, czy też miejską inicjatywę. Wyciągnęła tę swoją dłoń w moją stronę, a ja nawet nie wiem dlaczego, skąd w niej mniemanie, że zechcę i skąd potrzeba, żeby mnie posiadać, zniewolić wzrokiem – samym zapachem zniewolony zostałem, a pośród tego wzroku, w którym wszechświat wydawał się małą, osraną piaskownicą… nie znalazłem w sobie sił, żeby odmówić. Byłem głodny, spragniony i stęskniony. Potrzebowałem jej. Nawet nie umiem powiedzieć jak bardzo jej potrzebowałem, ale pojawiła się i namaściła moją obecność drobnym gestem, niesłyszalnym, ledwie zauważalnym – ale dla mnie czytelnym, jakby powiedziała – jesteś mój i będziesz teraz szedł obok mnie choćbyś miał zdechnąć z wysiłku.

Mijaliśmy mężczyzn wyprężonych wzwodami błagającymi o spełnienie, mijaliśmy kobiety patrzące z nienawiścią, plujące z odrazą, jakby chciały zademonstrować pogardę dla mojej pani, mijaliśmy młodzież wulgarną tak bardzo, że duchowny mijający nas, gdy usłyszał ich słowa rozpoczął mantrę bezgłośnej modlitwy w intencji zbłąkanych duszyczek, a jego wargi układały się w psalmy i hymny wielbiące jego pana – oby nie nadaremno.

Szliśmy deptakiem, wolnym od samochodowego ruchu, lecz przecież tak życiem tętniącego, gęstym od dzieci, tubylców i turystów, że tło emocjonalne wymieszane było bardziej niż kapusta w łazankach. Pilnowałem, żeby się nie zgubić, żeby nie stracić łączności z ową boskością, a jej pośladki stały się dla mnie latarnią morską, za której światłem zmierzałem do nieznanego mi jeszcze portu. Wiem – śmieszny jestem w tej swojej naiwności, widzę przecież, jak bardzo mnie lekceważy, jak pogardliwie traktuje, lecz zauważyła mnie – właśnie mnie i powiedziała do mnie „chodź!” Do nikogo innego, tylko do mnie, a ja się zgodziłem i narzekać teraz byłoby niegodziwością wielką.

Szliśmy mijając rynek i zagłębiając się w mniejsze, bardzo wiekowe uliczki, o elewacjach zdobionych aniołami i płaskorzeźbami tak licznymi, że turyści w zachwycie tracili czucie w napiętych karkach zanim policzyli te wszystkie gryfy, lwy, orły i niedźwiedzie. A my szliśmy – ona, niczym przewodnik stada i ja – już nie obok, lecz za nią, bo trotuary zbyt wąskie nie wystarczały, żebym się zmieścił. Nagle zatrzymaliśmy się, a ona wypielęgnowanym palcem pokazała mi kościelny mur i powiedziała:
- Zaczekaj tu na mnie.

Nie pytała, nie prosiła – rozkazała mi trwać, a ja zostałem, posłusznie kryjąc się w cień i chłód ściany z wilgotnych cegieł. Weszła do hotelu zostawiając mnie na czas nieokreślony, więc nawet ruszyć się bałem, że ją przegapię, kiedy wyjdzie wreszcie. Czas mijał i słońce pokonało sporą część podniebnej drogi i już świeciło na tę ścianę, pod którą skryć się próbowałem, z oka nie spuszczając hotelowych wierzei. Słońce kroczyło dalej, bez wahania opierając się o attyki kamienic, by stoczyć się po stromiznach dachów, wynaturzając ludzkie cienie i czyniąc je gigantami.

Trwałem napiętnowany jej palcem, usiadłem pod tym murem, czując zmęczenie i monotonię niezmienności. Znudziło się już podglądanie przechodniów, rozpoznawanie aromatów z kafejek, czy wymyślanie psot niespełnialnych – gdybym był sam, zapewne część z nich zrealizowałbym, bo przecież nie po to się psoty wymyśla, żeby niespełnione umarły w zapomnieniu. Ale tu i teraz byłem przypięty palcem, jak kajdanami do muru i nie mogłem się oddalić. Miałem czekać, więc czekałem.

Wyszła wreszcie. Zdecydowanym krokiem pokonała te kilka schodków dzielących wnętrze od zewnętrza, przeszła uliczkę z kocich łbów klnąc bardzo dyskretnie, kiedy iglice jej butów ślizgały się na wypolerowanym na półokrągło granicie i podeszła do mnie. Nie zapomniała, że czekam. A ja czekałem i radością zdążyłem umalować całą swoją postać, żeby wiedziała, że ja również nie zapomniałem i dotrzymałem słowa – czekałem tam, gdzie mnie zostawiła.

Przyszła do mnie najpiękniejsza kobieta jaką w życiu widziałem, a ona ignorowała wszystkich wokół – tych starszych i całkiem młodych i szła do mnie stukając metalowymi obcasami i patrząc na mnie pośród myśli, które w niej grały jakąś ciepłą melodię. Przyglądałem się jej i usiłowałem opanować emocje, chciałem ją przeczytać do nagości, zanim się zbliży na odległość dotyku, więc wszystkie zmysły wysiliłem, zatrudniłem do pracy analitycznej…

Zmęczona wyszła – widziałem, zmęczona, chociaż gdzieś w niej czaiła się nutka czegoś mniejszego niż satysfakcja – może poczucie bezpieczeństwa, na które sobie zasłużyła. Perfumy pachniały już zdecydowanie mniej intensywnie, za to kropelki potu były ostrzejsze, bardziej wyraziste, gęstsze. Co z tego, że wodą spłukane i przykryte świeżą warstwą kosmetyków? Czułem wyraźnie, że jej ciało domaga się nie prysznica, a długiej, gorącej kąpieli w wannie. Czułem obce, mocne dłonie, na wszystkich zakamarkach jej ciała, a ślad męskiego nasienia drażnił mój nos dotkliwie. Na pończochach zauważyłem pojedyncze drobniutkie i już zaschnięte kropelki brukające czerń materiału.

Odezwała się do mnie, a jej głos nie dźwięczał jak wtedy, kiedy mówiła mi „zostań” – w głosie czuć było rezygnację i zmęczenie, takie oswojone, powtarzalne i przewidywalne – widać nie pierwszy raz wychodziła po tych schodkach…

Zły byłem, że jakiś obcy ośmielił się ją dotknąć i jeszcze nasieniem własnym oznaczył, jakby jego suką była i mieliłem w zębach przekleństwa, a zęby zaciskałem, żeby nie skowyczeć. A ona uśmiechnęła się do mnie smutno i powiedziała:
- Chodź, kupię ci biżuterię, chociaż wiem, że to zbędna fatyga. Teraz, kiedy jestem bogata mogę pozwolić sobie na rozpieszczanie ciebie, bo ty będziesz mój już dożywotnio. I nigdy bezdomny.

Zgodziłem się natychmiast, żeby się nie rozmyśliła. Zgodziłbym się na wszystko, o co mogłaby mnie poprosić, a takiej łaski nawet nie śmiałem pomyśleć. Zgodziłem się na nią całą, pocałowałem ją w rękę, zamerdałem ogonem i poszliśmy – oboje z mokrymi oczami - widać byliśmy sobie pisani.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz