Sterczałem
pod murem, gdzieś w centrum miasta zbyt dużego i zbyt bezwzględnego
dla mnie. Patrzyłem, jak mija dzień i pośpiech wędruje we
wszystkich możliwych kierunkach, a mnie nie zauważa nikt – dopóki
trwam na marginesie rzeczywistości, z dala od witryn i konsjerży,
pośród śmieci i bylejakości ukrytej przed bogatym wzrokiem, bo
bogacze nie patrzą na zakamarki i nie pod nogami szukają własnej
codzienności. Uczyłem się żyć i trwałem sobie cokolwiek leniwie
i bez jakiegokolwiek szlachetnego celu, poza przetrwaniem, które na
bieżącą chwilę wydawało się atrakcyjną alternatywą dla
pozostałych możliwości, kiedy zobaczyłem ją. A może to ona mnie
zobaczyła…?
Była
piękna, jednak tą pięknością, która wzbudza niepokój i nie
daje zapomnieć o czujności, nawet w chwilach uniesienia i zachwytu.
Zupełnie, jakby się miało świadomość, że za plecami czai się
już jej cień niedopowiedziany, ostrzący nóż na krawężniku
granitowym, żeby za chwilę precyzyjnym, szybkim ruchem, otworzyć
tętnicę szyjną, tnąc jednocześnie tchawicę na wskroś, w
jednoznacznym, nieodwracalnym akcie odbierającym głos i skracającym
życiorys do pojedynczej minuty.
Patrzyłem
w oczy, w których błękit mieszał się z zielenią i szarością,
w barwach zimnych jak grenlandzki szelf. A przecież twarz miała
ozdobioną uśmiechem o tysiącu znaczeń, z których, jak każdy
samiec potrafiłem wydestylować te pasujące do moich potrzeb i
własnego rozumienia.
Poszedłem
za nią jak ćma, jak niewolnik z żelazną obrożą na szyi, w
którym bat dawno już stłamsił ostatnie odruchy niezależności.
Prowadziła mnie palcem o paznokciach wyostrzonych tak, że mogła
używać ich jak wykałaczek do wyjmowania oliwek z martini, albo
kostek żółtego sera spomiędzy drobnych przekąsek stojących na
stoliku. Prowadziła mnie biodrami rozkołysanymi bardziej niż kroki
bosmana schodzącego na ląd wyłącznie w celu uzupełnienia zapasów
trunku. Szpilki – oczywiście, że miała szpilki, cienkie
jak włos, chromowane, unoszące pięty kilkanaście centymetrów
ponad poziom chodnika.
Płytki
chodnikowe drżały i dźwięczały strwożone, że pękną pod
naporem wibracji tych kroków. Mężczyźni zwalniali i podświadomie
oblizywali się na jej widok, pompowali klatki piersiowe nadmiarem
powietrza, mniej dyskretni poprawiali rosnące członki napierające od wewnątrz na zamki błyskawiczne spodni. Łydki w
pończochach zwiastowały wszystkie kręgi piekieł i niebios,
niedopowiedzianą granicę pomiędzy końcem jednej, a początkiem
drugiej, czarnej, delikatnej materii, dyskretnie lecz kusząco
skrywającej się pod spódniczką wystarczająco krótką, do snucia
fantasmagorii.
Szedłem
wiedziony zapachem jej perfum zmieszanych z mikroskopijnymi
perełkami potu za uchem i naturalnym aromatem włosów rozsypanych
po letniej bluzce, jakby usiłowały przykryć „zapomniany”
biustonosz, pod którym zakwitły pestki wzwiedzione podmuchem
wiatru, lub pieszczotą materiału. Męski wzrok zmasowanym atakiem
przechodniów usiłował przepalić materiał tej bluzki, lecz chyba
tonął w wirach, wsysany w dolinę pępka, któren dna chyba
nie miał wcale.
Czułem
aromat, stawiający pod znakiem zapytania męski rozsądek,
cywilizacyjne nawyki, odbierający ostrość widzenia i zdolność do
abstrakcyjnego myślenia, jednoczący się wokół lędźwi,
instynktów i pożądania bardziej gorącego niż islandzkie gejzery
i bardziej spienionego od nurtu wokół wszystkich katarakt wodospadu
Wiktorii.
Wzięła
mnie wprost z ulicy, jak gazetę reklamową, jak promocyjnego
balonika reklamującego usługi bankowe, czy też miejską
inicjatywę. Wyciągnęła tę swoją dłoń w moją stronę, a ja
nawet nie wiem dlaczego, skąd w niej mniemanie, że zechcę i skąd
potrzeba, żeby mnie posiadać, zniewolić wzrokiem – samym
zapachem zniewolony zostałem, a pośród tego wzroku, w którym
wszechświat wydawał się małą, osraną piaskownicą… nie
znalazłem w sobie sił, żeby odmówić. Byłem głodny,
spragniony i stęskniony. Potrzebowałem jej. Nawet nie umiem
powiedzieć jak bardzo jej potrzebowałem, ale pojawiła się i
namaściła moją obecność drobnym gestem, niesłyszalnym, ledwie
zauważalnym – ale dla mnie czytelnym, jakby powiedziała –
jesteś mój i będziesz teraz szedł obok mnie choćbyś miał
zdechnąć z wysiłku.
Mijaliśmy
mężczyzn wyprężonych wzwodami błagającymi o spełnienie,
mijaliśmy kobiety patrzące z nienawiścią, plujące z odrazą,
jakby chciały zademonstrować pogardę dla mojej pani, mijaliśmy
młodzież wulgarną tak bardzo, że duchowny mijający nas, gdy
usłyszał ich słowa rozpoczął mantrę bezgłośnej modlitwy w
intencji zbłąkanych duszyczek, a jego wargi układały się w
psalmy i hymny wielbiące jego pana – oby nie nadaremno.
Szliśmy
deptakiem, wolnym od samochodowego ruchu, lecz przecież tak życiem
tętniącego, gęstym od dzieci, tubylców i turystów, że tło
emocjonalne wymieszane było bardziej niż kapusta w łazankach.
Pilnowałem, żeby się nie zgubić, żeby nie stracić łączności
z ową boskością, a jej pośladki stały się dla mnie latarnią
morską, za której światłem zmierzałem do nieznanego mi jeszcze
portu. Wiem – śmieszny jestem w tej swojej naiwności, widzę
przecież, jak bardzo mnie lekceważy, jak pogardliwie traktuje, lecz
zauważyła mnie – właśnie mnie i powiedziała do mnie „chodź!”
Do nikogo innego, tylko do mnie, a ja się zgodziłem i
narzekać teraz byłoby niegodziwością wielką.
Szliśmy
mijając rynek i zagłębiając się w mniejsze, bardzo wiekowe
uliczki, o elewacjach zdobionych aniołami i płaskorzeźbami tak
licznymi, że turyści w zachwycie tracili czucie w napiętych
karkach zanim policzyli te wszystkie gryfy, lwy, orły i
niedźwiedzie. A my szliśmy – ona, niczym przewodnik stada i ja –
już nie obok, lecz za nią, bo trotuary zbyt wąskie nie
wystarczały, żebym się zmieścił. Nagle
zatrzymaliśmy się, a ona wypielęgnowanym palcem pokazała mi
kościelny mur i powiedziała:
-
Zaczekaj
tu na mnie.
Nie
pytała, nie prosiła – rozkazała mi trwać, a ja zostałem,
posłusznie kryjąc się w cień i chłód ściany z wilgotnych
cegieł. Weszła do hotelu zostawiając mnie na czas nieokreślony,
więc nawet ruszyć się bałem, że ją przegapię, kiedy wyjdzie
wreszcie. Czas mijał i słońce pokonało sporą część podniebnej
drogi i już świeciło na tę ścianę, pod którą skryć się
próbowałem, z oka nie spuszczając hotelowych wierzei. Słońce
kroczyło dalej, bez wahania opierając się o attyki kamienic,
by stoczyć się po stromiznach dachów, wynaturzając ludzkie cienie
i czyniąc je gigantami.
Trwałem
napiętnowany jej palcem, usiadłem pod tym murem, czując zmęczenie
i monotonię niezmienności. Znudziło się już podglądanie
przechodniów, rozpoznawanie aromatów z kafejek, czy wymyślanie
psot niespełnialnych – gdybym był sam, zapewne część z nich
zrealizowałbym, bo przecież nie po to się psoty wymyśla, żeby
niespełnione umarły w zapomnieniu. Ale tu i teraz byłem przypięty
palcem, jak kajdanami do muru i nie mogłem się oddalić. Miałem
czekać, więc czekałem.
Wyszła
wreszcie. Zdecydowanym krokiem pokonała te kilka schodków
dzielących wnętrze od zewnętrza, przeszła uliczkę z kocich łbów
klnąc bardzo dyskretnie, kiedy iglice jej butów ślizgały się na
wypolerowanym na półokrągło granicie i podeszła do mnie. Nie
zapomniała, że czekam. A ja czekałem i radością zdążyłem
umalować całą swoją postać, żeby wiedziała, że ja również
nie zapomniałem i dotrzymałem słowa – czekałem tam, gdzie mnie
zostawiła.
Przyszła
do mnie najpiękniejsza kobieta jaką w życiu widziałem, a ona
ignorowała wszystkich wokół – tych starszych i całkiem młodych
i szła do mnie stukając metalowymi obcasami i patrząc na mnie
pośród myśli, które w niej grały jakąś ciepłą melodię.
Przyglądałem się jej i usiłowałem opanować emocje, chciałem ją
przeczytać do nagości, zanim się zbliży na odległość
dotyku, więc wszystkie zmysły wysiliłem, zatrudniłem do pracy
analitycznej…
Zmęczona
wyszła – widziałem, zmęczona, chociaż gdzieś w niej czaiła
się nutka czegoś mniejszego niż satysfakcja – może poczucie
bezpieczeństwa, na które sobie zasłużyła. Perfumy pachniały już
zdecydowanie mniej intensywnie, za to kropelki potu były ostrzejsze,
bardziej wyraziste, gęstsze. Co z tego, że wodą spłukane i
przykryte świeżą warstwą kosmetyków? Czułem wyraźnie, że jej
ciało domaga się nie prysznica, a długiej, gorącej kąpieli w
wannie. Czułem obce, mocne dłonie, na wszystkich zakamarkach jej
ciała, a ślad męskiego nasienia drażnił mój nos dotkliwie. Na
pończochach zauważyłem pojedyncze drobniutkie i już zaschnięte
kropelki brukające czerń materiału.
Odezwała
się do mnie, a jej głos nie dźwięczał jak wtedy, kiedy mówiła
mi „zostań” – w głosie czuć było rezygnację i zmęczenie,
takie oswojone, powtarzalne i przewidywalne – widać nie pierwszy
raz wychodziła po tych schodkach…
Zły
byłem, że jakiś obcy ośmielił się ją dotknąć i jeszcze
nasieniem własnym oznaczył, jakby jego suką była i mieliłem w
zębach przekleństwa, a zęby zaciskałem, żeby nie skowyczeć. A
ona uśmiechnęła się do mnie smutno i powiedziała:
-
Chodź,
kupię ci biżuterię, chociaż wiem, że to zbędna fatyga. Teraz,
kiedy jestem bogata mogę pozwolić sobie na rozpieszczanie ciebie,
bo ty będziesz mój już dożywotnio. I nigdy bezdomny.
Zgodziłem
się natychmiast, żeby się nie rozmyśliła. Zgodziłbym się na
wszystko, o co mogłaby mnie poprosić, a takiej łaski nawet nie
śmiałem pomyśleć. Zgodziłem się na nią całą, pocałowałem
ją w rękę, zamerdałem ogonem i poszliśmy – oboje z mokrymi
oczami - widać byliśmy sobie pisani.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz