Lokalny autobus trząsł się
pokonując codzienną trasę, jakby w obawie przed czekającymi go
wzniesieniami. Ciche rozmowy tubylców przeplatały się z głośnymi,
wesołymi okrzykami przybyszów szukających chociażby
kilkugodzinnej ucieczki od cywilizacji. W siódmej odsłonie
łańcuchowej wsi pożegnałem wzrokiem autobus, który westchnął
wdzięcznie i już po chwili pozostała z niego plamka niknąca w
serpentynie drogi. Równolegle do asfaltu rozłożył
się spory strumień wartko przemierzający świat, zapraszając w
swe progi pomniejsze języczki wody spływającej z gór. Nie kłócił
się z drogą, która choć młodsza panoszyła się tuż obok, ni z
wioską niewiele od drogi starszą. Po obu stronach rosły
wzniesienia ubrane w gęsto tkane swetry sosnowych lasów, wysłużone
już, bo uwidaczniające łaty polan.
Zdając się na los wybrałem jedną
ze ścieżek. W gęstym starodrzewiu panował półmrok, jakby
zwiastował burzę. Mozolną wspinaczkę ścieżką wśród wykrotów,
korzeni i zwałów kamieni obrośniętych ostrą, schnącą już
trawą urozmaicały ukłony jeżyn podające do stóp dojrzałe
owoce. Nieco wyżej las młodniał i gęstniał. Zielone wyspy
zostały niżej bawiąc się słońcem. Zrobiło się chłodniej,
pomimo wysiłku włożonego w ostre podejście. Po półgodzinie,
gdy pierwsze wątpliwości, czy wybrałem dobrą drogę zaczęły
przebijać się nad posapywanie ścieżka wykonała zwrot idąc
jeszcze ostrzej pod górę. Jednak w prześwicie drzew pojawiła się
obietnica zmian. Przed szczytem wzniesienia las otworzył się jak
dojrzały kasztan. Widok zapierał dech w piersiach....Słowa stały
się mdłe, bezbarwne i dwuwymiarowe...Czas przestał istnieć.
Przede mną rozpościerała się
łąka niczym miniatura Bieszczad – łagodne, pokryte zielenią
pagórki połączone siodłami przełęczy i kryjące się w dolinach
osiedla kwiatów nieznanych klatkom miejskich kwiaciarni. Zielony
dywan graniczył z bukowym lasem, których dostojna czerwień
kontrastowała z miękką zielenią modrzewi. Wrześniowe niebo
łagodnie układało się na ostatni letni wypoczynek pieszcząc ten
rajski ogród ciepłym oddechem południowego wiatru. Nawet sterane
wielomiesięczną pracą słońce zatrzymało się na chwilę w tym
miejscu, aby rozgrzać krew sosen dumnie wyciągających szyje i
szukających schronienia w rzadkich cumulusach z owczego runa. Aromat
natury układał się w bukiet wnikających w siebie i przenikających
nawzajem zapachów, przy którym najlepsze z win padało na kolana, a
wiązanki ślubne więdły przed czasem.
Powoli odzyskiwałem pozostałe
zmysły. Drzewa dyskretnie plotkowały, uprzejmie kłaniając się
sobie. Nieprzeliczona ciżba owadzich nacji pilnując porządku
zaglądała w każdy zakątek świątyni ziemi. Jakiś szerszeń
ostrożnie sprawdził, czy nie zbrukam swą obecnością tej oazy
niewinności. Chwilę później wysłany po mnie świerszcz kłaniając
się z wysokości moich zmęczonych nóg zaprosił mnie w gościnę.
Chór ptaków powitał mnie w imieniu gospodarza. Ułożyłem
wypieszczone zmysły na rozgrzanym dywanie...Później...- „A co to
w ogóle oznacza?! – później...”
Jakoś inaczej to napisałeś Oku :)
OdpowiedzUsuńTo na pewno TY?
hmm... dlaczego czytam "Rajd"?
OdpowiedzUsuń