Przyśniło
mi się trzy miliony malin. Już miałem w zachwyceniu krzyknąć
dziewczęcym głosem: „ach ile malin, a jakie różowe”, kiedy
sam siebie głośno skarciłem za ignorancję. Świat nieoficjalnie
fetuje rok Leśmiana – a tu taki afront! Kalendarz zobowiązuje i
jeśli fetować, to właściwego poetę - niech więc trwa dookoła
chruśniak malinowy, niech nacicha w milczeniu zawstydzony moją
bezczelnością zapewne. Patrzyłem na owoce nieprzebrane i nawet
palnąć w ucho chciałem pana Bolesława, za przybyłe tej
nocy maliny, jednak on przezornie się nie objawił. Cóż uczynić z
wyśnionym mrowiem? – myślałem zanurzony w witaminową
nieskończoność? Gdybym był Kleopatrą, rozkazałbym wsypać rzecz
do wanny, żeby się w nich marnotrawnie wykąpać, a potem kazałbym
niewolnym eunuchom wylizać do czysta. Zarówno wannę, jak i siebie.
Najwyraźniej na egipską królową się nie nadaję, gdyż sama
myśl, że kaleki niewolnik miałby mnie skrupulatnie wylizywać z
pogniecionych owoców, obrzydliwą mi się zdała tak bardzo, że
zrezygnowałem z koronacji bezzwłocznie.
Przyśniło
mi się trzy miliony malin zawierających kosmiczne ilości pektyn i
proszę mnie nie pytać, czym są wyśnione pektyny, bo nie wiem.
Może pani Krysia z Sanepidu dysponuje wiedzą – mieszka po
sąsiedzku, więc zapytam, kiedy z pracy wróci. Chwilowo tkwiłem w
epicentrum malinowej eksplozji obarczony przeświadczeniem
graniczącym z pewnością, że są one pożyteczne, a nawet
niezbędne do prawidłowego funkcjonowania organizmu. Roztargnionym
snem spałem i dlatego nie wiedziałem ile zjeść można bezkarnie,
więc postanowiłem zapobiegliwie posortować dobra materialne. Malin
na pewno zjeść mogę po kres wyporności własnej, a z
pozostałego zakresu dokształcę się, kiedy pani Krysia znajdzie
dla mnie popołudniową chwilkę i rozproszy mgły niepewności.
Powiedziałem
„posortować”, ponieważ podejrzewam, że pektyny, to te
białe robaczki, które spacerują wewnątrz owoców. Sortuję
skrupulatnie niczym Kopciuszek, a szepcząc nadal klnę pana
Bolesława, bo palce na oślep skrwawione owszem mam – ale nie
sokiem malin, lecz innym. Ruchliwe, wijące się larwy starają się
uciec, a kiedy wzmacniam chwyt rozlewają się w niezgrabnych
dłoniach zgniłymi żółcieniami i zieleniami. Palce skrwawione
myję po raz sto pięćdziesiąty w przeciągu godziny, chruśniak
wstrząśnięty jatką trwa, maliny kłębią się po widnokrąg i
kolaborują z robaczkami. Wypełniają wszystko, nawet fugi pomiędzy
kaflami na podłodze i co większe oczka w firankach. Zapodziany po
głowę, tonę nieomal ujęty falą mieszanej powodzi i powoli
zaczynam się czuć jak owa anonimowa pektyna. Organizm już próbuje
się nawet wić, a bladość lica osiągam niemalże
marmurowo-idealną.
Aby
nie oszaleć, zagoniłem myśli do pracy, jak spożytkować dobra
nieskończone. Soki? Dżemy? Cukrem zasypać i w słoiki zamknąć na
zimową rozpustę? Na obiad podać z ryżem i śmietaną? Być może
– pomyślałem cynicznie - na jutrzejszy lub zgoła pojutrze, bo
dzisiaj to już niemożliwe. Zanim skończę sortować, jutro
nastanie niechybnie. A komu podam ów obiad? Mógłbym uwolnić
się od nadmiaru owoców, gdybym zaprosił pobliską jednostkę
wojskową. Całą. Jest nadzieja, że wtedy horyzont obdarłbym z
bieżącej dominanty botanicznej. Mimochodem przegryzam pojedynczy
owoc i słyszę drobne pestki strzelające pomiędzy zębami, a
język zazdrości malinie barwy i usiłuje się trwale zarazić
różową słodyczą. Może handel uliczny stałby się zbawiennym
rozwiązaniem? Bladym świtem zająć miejsce na ruchliwym, miejskim
deptaku wymieniając wytrwale owoce na drobne monety, które mniej
zachodu wymagają przy przechowywaniu i dłuższą przydatność
do spożycie zachowują? Może zgoła przed osiedlowym sklepikiem
stanąć i sąsiadkom (nawet tym nieznanym) po torbach i siatkach
rozsypać za grosz, a one wnet sprawią, że wielka, różowa mgła
kipiących aromatów, uniesie się nad dzielnicą synchronicznie,
monotonnie i przewidywalnie, aby słodkim cumulusem odpłynąć
w stronę ratusza i tam wywołać niepokój, albo błogostan
autorytetów społecznych.
Szklankę
pektyn odstawiłem do lodówki, żeby były mniej ruchliwe -
schłodzone, mniejszą ciekawością się charakteryzują i
turystyczne zapędy zamierają w nich, jak woda w krajobrazie
arktycznym. Może się uda oprószyć nimi pizzę, zamiast bekonem
okładać? Albo przyprawić spaghetti… Intrygujące, że włoskie
potrawy do głowy przychodzą, ale taka lasagne’a…? Aż się
prosi, żeby każdą kartkę makaronu napiętnować garstką pektyn,
niby guzem rdzawym na chorym liściu. Takie niesforne anchois. Ręczny
zbiór, kulinarna cepelia, stanowiąca drugi koniec na
gastronomicznej szali, jako przeciwwaga fast-foodowych fabryk i
punktów masowego żywienia. Przyszłość kuchni białkowej ponoć
kryje się w świecie owadów, co ustawia mnie w szeregu prekursorów.
Hodowli jeszcze nie posiadam, jednak druga szklanka czerwi przywyka
do stagnacji na półce lodówki, a czas kuchennych eksperymentów
zbliża się nieubłaganie. Kiedy ludzkość mnoży się bez
opamiętania, ostatnim białkiem dostępnym hurtowo staje się
wszechobecny plankton potrafiący dotrzymać tempa człowieczej
płodności, co z kolei pozwala domknąć koło łańcucha
pokarmowego. Dotychczas duże organizmy padały łupem lekceważonego
drobiazgu i to dla nich stawaliśmy się pośmiertnie suto
zastawionym stołem – nadchodzi czas rewanżu!
Dzień
krótki, a malin krocie czeka na Kopciuszka pocąc się słodko. Już
ściany zapachem pomalowane stały się różowe, z sufitu kapią łzy
wonnego syropu, a nieskończoność malinowa goreje oślepiając
zmysły. Histeria złośliwym basem zahuczała do mnie, że od malin
duszno, ręce drżeć poczęły i sumienie straciło pewność
siebie. Pocę się malinowo, malinowo płaczę, owocowe plamy na
koszuli stają się tak liczne, że przejmują kontrolę
kolorystyczną na jej powierzchni i tylko nieliczne wyspy bezludnie
kołyszą się pierwotną barwą na falach stygnącego miąższu. W
tym szale zacząłem rozumieć kobiecą nadwrażliwość i pojmowanie
świata – tak! One, od niemowlęctwa katowane różowością
wszechobecną, przeżywać muszą to, co moim obecnie udziałem. Nie
wiem jak się stało, że zatknięty myślą w miękkości barwy na
długie godziny, w jednym okamgnieniu kłaniać się począłem
każdej kobiecie, która zdołała dorosnąć i nie zwariować. Z
marszu dołączyłem do matriarchalnego świata, za pośrednictwem
oceanu owoców, tętniącego życiem czerwi, rozsianych ławicami po
kres widnokręgu różowego. Stałem się duszą współczulną
połączoną w bólu nagłego zrozumienia. Jak silną jednostką musi
być stworzenie, piętnowane od pierwszego krzyku różowatością
puchatą, miękką i dogmatyczną, żeby wytrwać pomimo i nie
wypłakać całego swojego istnienia, nim pierwsze samodzielne
decyzje wykrztusi? Jak odporne na zew barwy, która przecież jest
bliższa żywemu mięsu, niż czemukolwiek na świecie? Skąd
tradycja iście szatańska, aby słabą podobno kobietę, na dodatek
niedojrzałą
i bezwolną, obarczać całodobowo odzieniem maści krwistego ochłapu, kiedy siła obdarzonych członkiem stworzeń krzepnie dostojnie w spokojnych błękitach nieba? Ech! Westchnąłem tylko, zbliżając się właśnie do rozwiązania tajemnicy, dlaczego kobiety wybierają zielone posiłki, zadowalając się trawnikiem, miast się raczyć kotletem. Od dzisiaj przepraszał je będę wszystkie za dotychczasowe zdumienie, za konkluzje uszczypliwe, że wolą liście sałaty, niż stek soczysty. Teraz, gdy wiem – przeproszę za dzisiejszą bezmyślność.
i bezwolną, obarczać całodobowo odzieniem maści krwistego ochłapu, kiedy siła obdarzonych członkiem stworzeń krzepnie dostojnie w spokojnych błękitach nieba? Ech! Westchnąłem tylko, zbliżając się właśnie do rozwiązania tajemnicy, dlaczego kobiety wybierają zielone posiłki, zadowalając się trawnikiem, miast się raczyć kotletem. Od dzisiaj przepraszał je będę wszystkie za dotychczasowe zdumienie, za konkluzje uszczypliwe, że wolą liście sałaty, niż stek soczysty. Teraz, gdy wiem – przeproszę za dzisiejszą bezmyślność.
Trzy
miliony malin mi się przyśniły i ręce miałem w nich zanurzone
po sam pępek chyba, a pektyny rozpierzchały się niczym
mrówki ze zniszczonego mrowiska, żeby rozpoznać, zapobiec,
zwalczyć
i spacyfikować siłę, która spowodowała dramat chaosu w uporządkowanej hierarchii. A tymczasem zaburzeniem byłem ja pośród malin, tak jak niegdysiejszy Leśmian pośród chruśniaka, chociaż on perfidnie do niczego się nie przyznał – do śmierci wypierał się przed księdzem i przed rodziną. Cóż on tam robił? Kogo podglądał lub kogo skusił na płochą miłość w otoczeniu kicz na myśl przywodzącym? We wszystkie możliwe miękkości i łagodności powiódł dziewczę naiwne, czy też dał się porwać sentymentalnej białogłowie, znikając w piernatach natury na długie godziny? Znalazł pan Bolesław zbiór skończony puzzli i napisał westchnienie ostateczne, napisał raj dla dwojga, którego nie sposób uzupełnić wykwintnym słowem, żeby nie zepsuć. Myśli błądziły mi meandrami szerokimi, palce cierpły od malin, od peptyn zbieranych wytrwale, a trzecia szklanka czerwi zwalczać zaczęła zapędy turystyczne przyglądając się wcześniejszym, niemrawo już stygnącym na lodówkowej półce.
i spacyfikować siłę, która spowodowała dramat chaosu w uporządkowanej hierarchii. A tymczasem zaburzeniem byłem ja pośród malin, tak jak niegdysiejszy Leśmian pośród chruśniaka, chociaż on perfidnie do niczego się nie przyznał – do śmierci wypierał się przed księdzem i przed rodziną. Cóż on tam robił? Kogo podglądał lub kogo skusił na płochą miłość w otoczeniu kicz na myśl przywodzącym? We wszystkie możliwe miękkości i łagodności powiódł dziewczę naiwne, czy też dał się porwać sentymentalnej białogłowie, znikając w piernatach natury na długie godziny? Znalazł pan Bolesław zbiór skończony puzzli i napisał westchnienie ostateczne, napisał raj dla dwojga, którego nie sposób uzupełnić wykwintnym słowem, żeby nie zepsuć. Myśli błądziły mi meandrami szerokimi, palce cierpły od malin, od peptyn zbieranych wytrwale, a trzecia szklanka czerwi zwalczać zaczęła zapędy turystyczne przyglądając się wcześniejszym, niemrawo już stygnącym na lodówkowej półce.
Przegapiłem.
Popołudnie i panią Krysię. Wieczór przegapiłem i sam nie wiem co
jeszcze, ale ciemno wokół tak bardzo, że tylko gęstniejący
aromat fermentujących powoli malin i zawiły, niezborny ruch pektyn
rozpraszał mroczność absolutną dokoła - jeżeli jakiekolwiek
dookoła jeszcze istniało. Z jakiejś miski wygarnąłem wargami
wcześniej posortowane maliny, nie zważając na brak kobiecej dłoni,
ani śladową zawartość czerwi rozpełzających się beztrosko po
ciemności, bo w gardle mi zaschło, a oprócz owoców w granicach
widzenia nic innego nie wykryłem. Nawet włącznika światła
znaleźć nie umiałem i korzystałem z blasku sinusoidalnego ruchu
bladych larw, żeby oglądać swój skarlały świat. Garnki, słoiki
i patelnie wypełnione były już owocami, którym natenczas zapachu
odmówiłem – one wręcz śmierdziały. Nieskończonością, przy
której oczyszczenie dwóch wagonów grzybów zdawało się być
krotochwilą. Noc, pektyny i maliny. Może jeszcze ja, szepczący
błagalne i daremne klątwy do pana Bolesława, że miłość owszem
lecz maliny to już gruba przesada… Powiem szczerze, że w słowach
nie byłem aż tak purytański, lecz fakty skryły się w łaskawym
mroku i blado wiły się ruchami robaczkowymi przez niezmierzone,
malinowe oceany.
Przyśniło
mi się trzy miliony malin, pośród których ja - sam, samotny i
bezradny. Udawałem. Udawałem, że wytrzymam, że dam radę.
Buńczucznie wypinałem pierś lecz nie znam faceta, który w takiej
chwili głowę schyli i powie – za dużo. Stanąłem do walki i
przegrałem, noc we mnie zamieszkała upiorna. Na zewnątrz podobny
mrok z resztką zmęczonego księżyca, który ziewać już poczyna i
umyka, jak spłoszony kamieniem wiejski burek wiedzący od lat, że
pijanemu chłopu z oczu trzeba zejść, choć nie po drodze i w
gnatach strzyka… Księżyc też wie, że słońce siedzi mu na
ogonie i da mu popalić, jeśli nie umknie wystarczająco szybko. On
zemknął, a ja? Umorusany w różowości selekcję kontynuowałem
mechanicznie już bez udziału wzroku, z wyłączonymi zmysłami,
kląłem maliny, insekty, poezję zbyt wyszukaną, zbyt subtelną,
żeby pamiętać o drobnych nieszczęściach. Ktoś mądry
dostrzegł, że wakacje muszą być krótkie i rzadko, żeby zdążyć
zapomnieć o komarach i kleszczach, o wilgoci w namiocie, czy
kamieniu pod nerką rosnącym już kolejną noc. Brodzę zagubiony
pośród bezkresu malin, a one stają się wyłącznie przeszkodą,
już są nieszczęściem i przekleństwem bogów, kamieniem na szyi
stojącego samotnie w balustradach mostu pośród nocy, albo tym
Syzyfowym, pchanym każdego świtu, żeby wieczór niezawodnie
strącił go w dolin otchłanie.
Na
cóż mi malin pełen firmament? Po cóż milionów trzy mi się
śniło, aż na karku pot gęsty od soli, a spoconego czoła wargami
nikt nie ukoi? Zmęczone dłonie, kręgosłup i duch połamane,
znikąd nadziei
na zakończenie szczęśliwe. Chcę kląć! Protestować głośno, albo drzwiami trzasnąć, bo ileż można pośród smrodu owej piekielnej różowości siedzieć i lepić się od stygnących fruktoz, które nawet pojedynczym procentem nie chcą przynieść innego upojenia, w którym dałoby się utopić smutki i zgasić ból stężałych mięśni? Czym zasłużyłem sobie na piekło bezkresu? Wprosiłem się sam… ach tak… oczywiście… Jak ostatni kretyn… przecież przymusu nie było – sam sobie piekło trzech milionów malin urządziłem i teraz kwękam pozbawiony wyobraźni całkiem. Klepnąć dłonią w czoło się boję, bo się przyklei i jak kompletny idiota będę sterczał pośród tych malin. A mogłem ich odmówić przecież…
na zakończenie szczęśliwe. Chcę kląć! Protestować głośno, albo drzwiami trzasnąć, bo ileż można pośród smrodu owej piekielnej różowości siedzieć i lepić się od stygnących fruktoz, które nawet pojedynczym procentem nie chcą przynieść innego upojenia, w którym dałoby się utopić smutki i zgasić ból stężałych mięśni? Czym zasłużyłem sobie na piekło bezkresu? Wprosiłem się sam… ach tak… oczywiście… Jak ostatni kretyn… przecież przymusu nie było – sam sobie piekło trzech milionów malin urządziłem i teraz kwękam pozbawiony wyobraźni całkiem. Klepnąć dłonią w czoło się boję, bo się przyklei i jak kompletny idiota będę sterczał pośród tych malin. A mogłem ich odmówić przecież…
Próbuję
wzdychać, ale wzdychanie „na różowo” wydaje mi się
nieadekwatne, kiedy kręgosłup pękł mi już siedemnaście razy, za
każdym razem mocniej i w innym miejscu. Ostatnim, dotychczas
nieznanym mięśniom zegar wypomniał już dawno temu, że minął
czas ich połowicznego rozpadu, a wszelkie uczucia zapuściły
korzenie i spłynęły tym szlakiem ze mnie, pozostawiając
mnie pustego niby skorupki jaj po wylęgu aligatorów. Zamieszkała
we mnie bezpańska dotąd, bezkresna beznadzieja – oczywiście w
kolorze różowym, żeby mnie ostatecznie pognębić. Jak bardzo
pragnąłem, żeby tylko przelotnie, ale nie. Gdybym znalazł w sobie
siłę, powiesiłbym się, ale jej również nie było – żadnej
determinacji ani narzędzi. Rozszarpałem koszulę niczym Rejtan w
sejmie i pierś pektynom na pożarcie oddałem lecz one nie
gustowały w niemłodym, spoconym mięsie i szukały na mnie raczej
wodopoju, soli mineralnych, albo schronienia przed słońcem, które
lada moment miało pojawić się za oknem. Spróbowałem utonąć w
malinach, jednak tylko zachrypiałem ciężko, a życie obroniło się
przed osłabłą wolą i wyciągnęło mnie na powierzchnię. Bardzo
brutalnie i jednoznacznie.
-
Panie kolego – usłyszałem męski, zdecydowany głos, który
powinienem kojarzyć z zawodowej codzienności, jednak teraz wydawał
się głosem wybawiciela wołającego na ostatnią wieczerzę, więc
boskim był echem i taki we mnie zachwyt wzbudził, że wzniosłem
oczy swoje niegodne, aby Majestatem je nakarmić niezwłocznie.
–
Panie
kolego, miał pan zreferować… źle się pan czuje?
W
obliczu Majestatu? Czuć się źle? Zdumiony byłem, że pyta, bo sąd
ostateczny nie jest kolacyjką przy kieliszku z kolegami i raczej
nikogo nie zainteresuje moje samopoczucie - prędzej historycznie
udowodnione winy. No… może jakieś zasługi naciągane znajdę w
samoobronie i żebraczym głosem pozbawionym pewności siebie
wydukam, jednak pytanie o samopoczucie jest równie
nieprawdopodobne, jak Majestat rękę na ramieniu mi kładący. Mnie!
Który z trzema zaledwie milionami malin nie potrafi sobie poradzić.
Spociłem się – kto wie, czy to nie jest prowokacja jakaś
sceniczna, ku przestrodze maluczkich, albo wręcz sarkazm, czy
retoryczne zapytanie, zanim zdecydowanym i ostatecznym kopniakiem
zostanę strącony w różowe czeluści już dożywotnio….
-
Panie kolego – z nieskończoną cierpliwością powtórzył głos
Majestatu – miał pan przedstawić opracowanie statystyki zestawień
zbiorów malin
na obszarze województwa lubelskiego z okresu poprzedniej dekady wraz z analizą aspektów fiskalnych, ekonomiczno-społecznych i wpływem dofinansowania upraw wieloletnich na poziom zatrudnienia oraz jakość życia na terenach gmin objętych pilotażowym projektem, a także przeanalizować macierz rozwoju lokalnego przemysłu przetwórczego, agroturystyki, i działalności rolniczej w ramach preferowanej polityki bieżącej wraz z sugestiami dotyczącymi rentowności działań doraźnych i perspektywicznych na lata następne w aspekcie budżetowym i wizerunkowym przy uwzględnieniu realnych możliwości budżetowych z rezerw kasy wojewódzkiej…
na obszarze województwa lubelskiego z okresu poprzedniej dekady wraz z analizą aspektów fiskalnych, ekonomiczno-społecznych i wpływem dofinansowania upraw wieloletnich na poziom zatrudnienia oraz jakość życia na terenach gmin objętych pilotażowym projektem, a także przeanalizować macierz rozwoju lokalnego przemysłu przetwórczego, agroturystyki, i działalności rolniczej w ramach preferowanej polityki bieżącej wraz z sugestiami dotyczącymi rentowności działań doraźnych i perspektywicznych na lata następne w aspekcie budżetowym i wizerunkowym przy uwzględnieniu realnych możliwości budżetowych z rezerw kasy wojewódzkiej…
Ciekawe. Wesołych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia życzy Krysia
OdpowiedzUsuń