Lubię
kiedy przy mnie rozbierasz się i z poważnej kobiety, matki,
szefowej wszystkich szefów stajesz się małą dziewczynką z
warkoczykami, czy kucykami. Kiedy wreszcie przestajesz udawać i
zdejmujesz te złudne makijaże i podkłady dobrego wychowania,
pewności siebie i fachowości. Kiedy już to wszystko na bok
odłożysz i podskakujesz na paluszkach trzymając mnie pod rękę i
mruczysz cichutko, albo śmiejesz mi się w oczy wprost tym śmiechem,
który mówi - chcę – wszystkiego, lodów z malinami, herbaty z
pomarańczą i miodem, czytać chcę, słuchać i pokaż mi więcej.
Tego miasta i tych drzew, aniołka kryjącego złote skrzydła we
wnęce wysoko na ścianie i wróbelka wiszącego z ratuszowej
elewacji. Pokaż mi bibliotekę, w której można posiedzieć przy
kawie i dworcowe tarasy dopiero co otwarte. Kiedy prowadzę cię w
labirynt ukryty na patio budynku uniwersyteckiego, a portier wychodzi
gdzieś daleko, żeby nie przeszkadzać własną natarczywością
cieszyć się nam wątpliwym aromatem bukszpanowych ścieżek.
Bardzo
lubię, kiedy na bok odkładasz oficjalny uśmiech i śmiech zbyt
szeroki, żeby szczerym mógł być, a w oczach gasisz to czujne,
skupione zwierzątko nieustannie wypatrujące zagrożeń i
analizujące każdą, nawet najmniejszą przesłankę, by uciec, albo
nastroszyć się i fuknąć jak wściekła kotka, i prychnąć, jak
głodny lampart. A kiedy wreszcie położysz je obok, jak torebkę w
kinie na wolnym fotelu, kiedy zapomnisz, że są pod ręką i w
każdej chwili założyć znów je można na siebie, jak wieczną
lampkę, jak dres, w którym można wszystko, byle nikt nie dostrzegł
co pod nim się dzieje i jak się szamocze to wszystko, czego nie
widać. Tak. Bardzo lubię. Uwielbiam wręcz i maślanym patrzę
wzrokiem, kiedy odkładasz na bok konwenanse, jak niepotrzebny już
szalik, jak parasol, gdy deszcz nie pada i przeczytaną gazetę, w
której nie było ani jednej ciekawej wiadomości, czy zdjęcia.
Lubię,
bo wtedy zaczyna mówić całe ciało, i głowa mówi, i oczy stają
się tak wygadane, że aż się ci ręce trzęsą i wyciągają do
mnie po jeszcze. Odrobinkę jeszcze - uwagi, głębszego zerknięcia
pod powieki i dotyku dłoni najdelikatniejszego – tego, który
powoduje, że wstają najmniejsze z włosków, a cała ręka pytać
się nerwów zaczyna, czy to już dotknięcie było, czy tylko
fantazja. Czy to czekanie na ciepło innej dłoni się objawia
westchnieniem takim, czy pragnienie spełnieniem jest już i faktem
namacalnym, który jęk z gardła wychrypieć potrafi bez świadomości
udziału. Uwielbiam te chwile, kiedy w oczach, niczym w falach oceanu
mieszają się barwy nieustannie, i plączą, i krążą, i z myślami
krzyżują, i wilgocią nasiąkają, i w obietnic marzeniach toną
zapraszając do tej niezmierzonej głębi mnie całego. Tak.
Uwielbiam i świat sprzed nosa tracę zupełnie i otoczenie nieważne,
dźwięki spoza i zapachy… Ginie mi świat i ja ginę nie wiedząc
kiedy i dlaczego w tym uwielbieniu, w tym misterium, które nie zna
czasu i praw fizyki.
Tak.
Zdecydowanie. Bardzo lubię patrzeć na twoją nagość intymną,
wstydliwą. Tą z opowieści i wspomnień na ciele czytanych. Kiedy
dotykam i odwagi mi brak już, żeby ci w oczy spojrzeć, kiedy
własnym wspomnieniem twojej przecież opowieści wędruję po
stygmatach przeszłość piętnujących, niknących bardzo powoli i
niechętnie, a pamiętanych przecież doskonale. I łzy budzących i
złe słowa w tobie, które są przecież. Ja wiem, że są, chociaż
tego nie mówisz, jednak wystarczy, że słabym słów doborem
wspomnę, żeby dostrzec jak wulkan wybucha, jak emocje erupcją
straszną, bezzwłoczną płoną i niosą palący ładunek na oślep,
na wprost, na wiwat i rozum zasypia. Wiem, więc nie patrzę, chociaż
ciągnie mi oczy do twoich, żeby zobaczyć, czy wciąż są czynnym
kraterem i jaką barwą kipią. Dotykam więc dyskretnie każdego
wspomnienia, każdej chwili, której pamięcią się ze mną
podzielić raczysz i patrzę własne snując myśli, a palcami
próbuję ten szum zebrać, jakbym zbierał kurz ze stolika, nim
położę na nim szklankę kawy. Każdą chwilą pasę się -
wspomnieniami, słowami, obrazem i wrażeniem. Rosną we mnie nie
moje przecież emocje, rodzą się uczucia nieznane, gdy próbuję
podstawić własne czucia pomiędzy te słowa i sprawy minione,
jakbym sam miał je przeżyć i wspominać własną kancerą na ciele
i we własnym umyśle gwoździem zostać przyszpilony.
A
ty, jakbyś nieświadoma była, podrzucasz wciąż nowe, drobne, niby
nieważne detale, które nowych znaczeń dodają i nakładają się
niby kolejna warstwa farby na werniksie już wyschniętym, i kontury
się kształtują, i nowym znaczeniem barwią, i głębszą wciąż
treścią, ideą, aż horyzont pęka, bo stary zbyt kusym był, za
wąskim i ograniczonym przedwcześnie. Maluję więc nowe linie,
zmieniam perspektywę, szerzej i szerzej wciąż patrzę, widząc że
znowu zbyt krótko, zbyt skąpo rozciągnąłem czas i przestrzeń,
żebym mógł wzrokiem cię objąć i zrozumiał, poznał, poczuł i
dotknął prawdziwie. Znów zgaszę światła wszelakie i niech tylko
oczy twoje świecą w ciemnościach, jak gwiazdozbiór świeżo
odkryty, daleki bardzo i nie do końca poznany. Z tą niepewnością
badacza, który nie wie, czy groźnym będzie, czy przyjaznym ów
nowy świat zbyt daleki, żeby go poznać szybko i bez wysiłku.
Karmię
się każdą chwilą i słowem niewypowiedzianym. Niedoskonałością
i niedopowiedzeniem. Uczę się i zdumieniem okrywam, jak rumieńcem,
nad którym zapanować nie sposób, bo oddech przyspiesza i ręce
tracą stabilność. Karmię się jak ktoś, kto zapomniał już
dawno jak posiłek wygląda, wygłodniały łazęga szukający po
śmietnikach resztek na królewską zaproszony ucztę – nim deser
podadzą już przystawkami opycha się do granic wytrzymałości i
patrzy troszkę żałośnie, troszkę rozżalony, że więcej na raz
nie mieści, a kieszenie już pełne i oddech krótki z obżarstwa…
Tak i ja pochłaniam wszystko co na stół wniesione zostanie i nie
nadążam, tak wiele potraw się wciąż pojawia, a ja nie
przetwarzam, nie jestem w stanie, za tym wszechświatem i obfitością
nadążyć. I kiedy oczy zamknę, kiedy zostanę sam na sam z
własnymi myślami i wspomnę, budzą się kolejne pragnienia i
tęsknoty i błagania o jeszcze, o powtórkę o kontynuację.
Lubię
bardzo. I szukam okazji i łaszę się jak pluszowy miś do
dziewczynki o oczach świecących beztrosko, takiej, która
świadomości nawet nie ma, jak mocno działa, jak silnym echem we
mnie buzuje jej radość i smutek i jaką pełnią zmysłów każde
odbieram wrażenie, słuchem przygnane, czy drgnięciem na palcu
najmniejszym.
Jak
się to stało i czemu – sam nie wiem, lecz rozum już zasnął, a
ciało nieposłuszne się stało i tylko powtarzać potrafi: „Chcę,
więcej chcę i wciąż chcę”. I skrzydeł nie szukam na twoich
ramionach, bo przecież nie one są mi potrzebne. Nie aureole żadne
i szaty z obrazów starych mistrzów, żebym rozpoznać potrafił.
Nie trzeba mi rekwizytów żadnych i definicji wiekami namaszczonej.
Nie trzeba konturu, ni metryczki. Bo wiem dokładnie, czego chcieć
mi się zachciało. Ciebie całej, prawdziwej i nagiej. Ciebie, która
tkwisz tam, gdzie nie wpuszczasz nikogo, gdzie niepoznana wciąż
jesteś i tylko nocą samotną ostrożnie zerkasz, by sprawdzić, czy
nie zniknęłaś, czy z tych masek codziennych w sumienie nie wsiąkły
pozory i nadal trwasz w sobie calutka, niezbrojna, lecz w tę
dziewczynkę wesolutką tylko wyposażona, która ufnie rączki
wyciągnie i zaprosi do tańca we dwoje, a skrzydła i aureole niech
więdną w trawach, niech się w szafie zakurzą, niech je czas
pożre, lub w lesie zbutwieją i karmią przyszłe drzewa
wspomnieniem. Niech o nim las szumi, że jest taki anioł co tańczyć
ze mną poszedł i skrzydła zostawił, bo przeszkadzały. I aureolę
wyrzucił, bo jej blask mi oczy zasłaniał i nie widziałem
oślepiany światłem, które miało schować nagą prawdę, tę
szukaną. Zatańczysz ze mną dziewczynko? Zostaw teatralne rekwizyty
aniołeczku i chodź ze mną pomiędzy drzewa – niech się cieszą
naszą radością i płaczą wspomnieniem podłym. Pójdziesz?
Piękne , po prostu.
OdpowiedzUsuń