piątek, 24 stycznia 2020

Anioł

Lubię kiedy przy mnie rozbierasz się i z poważnej kobiety, matki, szefowej wszystkich szefów stajesz się małą dziewczynką z warkoczykami, czy kucykami. Kiedy wreszcie przestajesz udawać i zdejmujesz te złudne makijaże i podkłady dobrego wychowania, pewności siebie i fachowości. Kiedy już to wszystko na bok odłożysz i podskakujesz na paluszkach trzymając mnie pod rękę i mruczysz cichutko, albo śmiejesz mi się w oczy wprost tym śmiechem, który mówi - chcę – wszystkiego, lodów z malinami, herbaty z pomarańczą i miodem, czytać chcę, słuchać i pokaż mi więcej. Tego miasta i tych drzew, aniołka kryjącego złote skrzydła we wnęce wysoko na ścianie i wróbelka wiszącego z ratuszowej elewacji. Pokaż mi bibliotekę, w której można posiedzieć przy kawie i dworcowe tarasy dopiero co otwarte. Kiedy prowadzę cię w labirynt ukryty na patio budynku uniwersyteckiego, a portier wychodzi gdzieś daleko, żeby nie przeszkadzać własną natarczywością cieszyć się nam wątpliwym aromatem bukszpanowych ścieżek.

Bardzo lubię, kiedy na bok odkładasz oficjalny uśmiech i śmiech zbyt szeroki, żeby szczerym mógł być, a w oczach gasisz to czujne, skupione zwierzątko nieustannie wypatrujące zagrożeń i analizujące każdą, nawet najmniejszą przesłankę, by uciec, albo nastroszyć się i fuknąć jak wściekła kotka, i prychnąć, jak głodny lampart. A kiedy wreszcie położysz je obok, jak torebkę w kinie na wolnym fotelu, kiedy zapomnisz, że są pod ręką i w każdej chwili założyć znów je można na siebie, jak wieczną lampkę, jak dres, w którym można wszystko, byle nikt nie dostrzegł co pod nim się dzieje i jak się szamocze to wszystko, czego nie widać. Tak. Bardzo lubię. Uwielbiam wręcz i maślanym patrzę wzrokiem, kiedy odkładasz na bok konwenanse, jak niepotrzebny już szalik, jak parasol, gdy deszcz nie pada i przeczytaną gazetę, w której nie było ani jednej ciekawej wiadomości, czy zdjęcia.

Lubię, bo wtedy zaczyna mówić całe ciało, i głowa mówi, i oczy stają się tak wygadane, że aż się ci ręce trzęsą i wyciągają do mnie po jeszcze. Odrobinkę jeszcze - uwagi, głębszego zerknięcia pod powieki i dotyku dłoni najdelikatniejszego – tego, który powoduje, że wstają najmniejsze z włosków, a cała ręka pytać się nerwów zaczyna, czy to już dotknięcie było, czy tylko fantazja. Czy to czekanie na ciepło innej dłoni się objawia westchnieniem takim, czy pragnienie spełnieniem jest już i faktem namacalnym, który jęk z gardła wychrypieć potrafi bez świadomości udziału. Uwielbiam te chwile, kiedy w oczach, niczym w falach oceanu mieszają się barwy nieustannie, i plączą, i krążą, i z myślami krzyżują, i wilgocią nasiąkają, i w obietnic marzeniach toną zapraszając do tej niezmierzonej głębi mnie całego. Tak. Uwielbiam i świat sprzed nosa tracę zupełnie i otoczenie nieważne, dźwięki spoza i zapachy… Ginie mi świat i ja ginę nie wiedząc kiedy i dlaczego w tym uwielbieniu, w tym misterium, które nie zna czasu i praw fizyki.

Tak. Zdecydowanie. Bardzo lubię patrzeć na twoją nagość intymną, wstydliwą. Tą z opowieści i wspomnień na ciele czytanych. Kiedy dotykam i odwagi mi brak już, żeby ci w oczy spojrzeć, kiedy własnym wspomnieniem twojej przecież opowieści wędruję po stygmatach przeszłość piętnujących, niknących bardzo powoli i niechętnie, a pamiętanych przecież doskonale. I łzy budzących i złe słowa w tobie, które są przecież. Ja wiem, że są, chociaż tego nie mówisz, jednak wystarczy, że słabym słów doborem wspomnę, żeby dostrzec jak wulkan wybucha, jak emocje erupcją straszną, bezzwłoczną płoną i niosą palący ładunek na oślep, na wprost, na wiwat i rozum zasypia. Wiem, więc nie patrzę, chociaż ciągnie mi oczy do twoich, żeby zobaczyć, czy wciąż są czynnym kraterem i jaką barwą kipią. Dotykam więc dyskretnie każdego wspomnienia, każdej chwili, której pamięcią się ze mną podzielić raczysz i patrzę własne snując myśli, a palcami próbuję ten szum zebrać, jakbym zbierał kurz ze stolika, nim położę na nim szklankę kawy. Każdą chwilą pasę się - wspomnieniami, słowami, obrazem i wrażeniem. Rosną we mnie nie moje przecież emocje, rodzą się uczucia nieznane, gdy próbuję podstawić własne czucia pomiędzy te słowa i sprawy minione, jakbym sam miał je przeżyć i wspominać własną kancerą na ciele i we własnym umyśle gwoździem zostać przyszpilony.

A ty, jakbyś nieświadoma była, podrzucasz wciąż nowe, drobne, niby nieważne detale, które nowych znaczeń dodają i nakładają się niby kolejna warstwa farby na werniksie już wyschniętym, i kontury się kształtują, i nowym znaczeniem barwią, i głębszą wciąż treścią, ideą, aż horyzont pęka, bo stary zbyt kusym był, za wąskim i ograniczonym przedwcześnie. Maluję więc nowe linie, zmieniam perspektywę, szerzej i szerzej wciąż patrzę, widząc że znowu zbyt krótko, zbyt skąpo rozciągnąłem czas i przestrzeń, żebym mógł wzrokiem cię objąć i zrozumiał, poznał, poczuł i dotknął prawdziwie. Znów zgaszę światła wszelakie i niech tylko oczy twoje świecą w ciemnościach, jak gwiazdozbiór świeżo odkryty, daleki bardzo i nie do końca poznany. Z tą niepewnością badacza, który nie wie, czy groźnym będzie, czy przyjaznym ów nowy świat zbyt daleki, żeby go poznać szybko i bez wysiłku.

Karmię się każdą chwilą i słowem niewypowiedzianym. Niedoskonałością i niedopowiedzeniem. Uczę się i zdumieniem okrywam, jak rumieńcem, nad którym zapanować nie sposób, bo oddech przyspiesza i ręce tracą stabilność. Karmię się jak ktoś, kto zapomniał już dawno jak posiłek wygląda, wygłodniały łazęga szukający po śmietnikach resztek na królewską zaproszony ucztę – nim deser podadzą już przystawkami opycha się do granic wytrzymałości i patrzy troszkę żałośnie, troszkę rozżalony, że więcej na raz nie mieści, a kieszenie już pełne i oddech krótki z obżarstwa… Tak i ja pochłaniam wszystko co na stół wniesione zostanie i nie nadążam, tak wiele potraw się wciąż pojawia, a ja nie przetwarzam, nie jestem w stanie, za tym wszechświatem i obfitością nadążyć. I kiedy oczy zamknę, kiedy zostanę sam na sam z własnymi myślami i wspomnę, budzą się kolejne pragnienia i tęsknoty i błagania o jeszcze, o powtórkę o kontynuację.

Lubię bardzo. I szukam okazji i łaszę się jak pluszowy miś do dziewczynki o oczach świecących beztrosko, takiej, która świadomości nawet nie ma, jak mocno działa, jak silnym echem we mnie buzuje jej radość i smutek i jaką pełnią zmysłów każde odbieram wrażenie, słuchem przygnane, czy drgnięciem na palcu najmniejszym.

Jak się to stało i czemu – sam nie wiem, lecz rozum już zasnął, a ciało nieposłuszne się stało i tylko powtarzać potrafi: „Chcę, więcej chcę i wciąż chcę”. I skrzydeł nie szukam na twoich ramionach, bo przecież nie one są mi potrzebne. Nie aureole żadne i szaty z obrazów starych mistrzów, żebym rozpoznać potrafił. Nie trzeba mi rekwizytów żadnych i definicji wiekami namaszczonej. Nie trzeba konturu, ni metryczki. Bo wiem dokładnie, czego chcieć mi się zachciało. Ciebie całej, prawdziwej i nagiej. Ciebie, która tkwisz tam, gdzie nie wpuszczasz nikogo, gdzie niepoznana wciąż jesteś i tylko nocą samotną ostrożnie zerkasz, by sprawdzić, czy nie zniknęłaś, czy z tych masek codziennych w sumienie nie wsiąkły pozory i nadal trwasz w sobie calutka, niezbrojna, lecz w tę dziewczynkę wesolutką tylko wyposażona, która ufnie rączki wyciągnie i zaprosi do tańca we dwoje, a skrzydła i aureole niech więdną w trawach, niech się w szafie zakurzą, niech je czas pożre, lub w lesie zbutwieją i karmią przyszłe drzewa wspomnieniem. Niech o nim las szumi, że jest taki anioł co tańczyć ze mną poszedł i skrzydła zostawił, bo przeszkadzały. I aureolę wyrzucił, bo jej blask mi oczy zasłaniał i nie widziałem oślepiany światłem, które miało schować nagą prawdę, tę szukaną. Zatańczysz ze mną dziewczynko? Zostaw teatralne rekwizyty aniołeczku i chodź ze mną pomiędzy drzewa – niech się cieszą naszą radością i płaczą wspomnieniem podłym. Pójdziesz?

1 komentarz: