czwartek, 16 stycznia 2020

Łakomstwo

- Patrz, jak żre. Jak buldożer idzie i nawet się nie zawaha. Żre jak leci, jak kombajn.
Zerknąłem na horyzont, a tam faktycznie, kurzu chmura, zgiełk jakowyś i wszystko co żywe wieje stamtąd o mało nóg nie gubiąc. Ale co? Trudno poznać. Wzrok nie ten, a i kurz przesłania. Szarańcza jakaś zmutowana? A może maszyneria taka tyralierą idzie i mieli do żywego kamienia wszystko, co na drodze spotka. W tym hałasie myśli zebrać ciężko, więc stoję i raczej bezmyślnie się gapię z otwartą gębą. Co to być może? Ręką po zarośniętym policzku przejechałem aż zaskwierczało od zarostu twardego. W życiu nie widziałem nic podobnego, a żyję już czas jakiś i byle co mnie zaskoczyć nie może. Portki troszkę podciągnąłem, bo z tego zdziwienia jakby niżej niż zwykle, może strach nieświadomy? Albo wychudłem odrobinę na świeżym powietrzu pracując. Na wszelki wypadek poszedłem do chałupy i z lornetką na dach się wspiąłem. Przynajmniej zobaczę, co tam grasuje tak hałaśliwie, zamiast stać bezczynnie i muchy w gębę łapać. Wgramoliłem się na dach, lata już nie te, żebym jak kozica skakał, czy na drabinie tańce dzikie wyprawiał, ale jakoś się dało. Siadłem obok komina i szkła do oczu przystawiam, gdy tylko oddech się trochę wyrównał. Dziwne, starość jakoś mnie dopada niepostrzeżenie. Parę szczebli i kroków kilka po nierównym i wystarczy, żeby się zasapać. Wreszcie bez rąk drżenia do oczu uniosłem lornetkę – łup wojenny jeszcze, ale działa, dobrze szkła, to i działać musi, a mechanizm smarowany, to i trzyma się w całości. Solidny, nie taka zabawka z aluminium i plastiku. Swoje waży, ale warto dźwigać. Ostrość próbuję wyregulować i nawet się udało. Te wzrokowe perypetie szkłami zawsze jakoś się wyprostuje, dobrze, że książek czytać lornetka nie trzeba. No i gapię się na horyzont jak jaki letnik, turysta, czy inny ciekawski bubek z Japonii i świat pusty oglądam, zamiast kartofle okopać. A tam… coś dziwnego się dzieje.
Jakby trąba powietrzna, tylko pozioma, a nie pionowa. Przetacza się po polu sąsiada i pszenicę mu mieli bez litości, choć to nie pora. Faktycznie jakby kombajn, ale taki, co to pięćset metrów na jedno posiedzenie obrabiał. No, Stachu, ty toś maszynerię taką postawił? Skąd pieniędzy nabrał i czemu żniwa zanim dojrzeje. Na pszenicę czas jeszcze przecież. A poza tym – zmieli to w pół godziny i co potem ta maszyna będzie robić? Taką to dżunglę brazylijska w tydzień zmieliłby na trociny. Zerkam wciąż i ciekawość niezdrowa we mnie rośnie, a pytania o logikę tego postępowania rosną we mnie tak, ze brwi już chyba mam na plecach. Oparłem się lepiej o ten komin, też dobrze byłoby go otynkować, bo już popękało i iskry jakie mogą z dachu sypać i słomę ze stodoły zaprószyć. Bieda byłaby, bo przecież nowej stodoły stawiać nie będę. Może ubezpieczyć i niech się dzieje? To później pomyślę, dobrze, że zauważyłem dziury w kominie. Teraz to draństwo pooglądam jeszcze chwilę, zanim mnie kobita na obiad zawoła. Nie. Nie zawoła, bo też się gapi. Przed chałupę wyszła i ręką czoło od słońca zasłania i gapi się na stachowe pole i tę pszenice niedojrzałą po krańce widzenia. Co za franca jaka? Kto to widział żniwa na czerwca początku odprawiać? Dziwne to jakieś.
Zerkam znowu, a ten wał kurzu i trocin toczy się w moją stronę. Wysoki jest. Jakie cztery metry, może więcej nawet, bo tam nad rowem zmielił też wierzbę. Szkoda trochę, bo ogłowiona pięć lat temu i teraz ładnie cień dawała gęstą, młodą czuprynką. Miło było posiedzieć ze Stachem i kielicha grzmotnąć w cieniu. Jakiś ruch koło domu, więc okiem rzuciłem, a tam Stach stoi i włosy rwie z głowy.
- Stachu, a kto to twoje pole młóci tak nie w porę? – krzyknąłem z dachu, a ten tylko włosy rwie z głowy i klnie na czym świat stoi.
- Józek, pojęcia nie mam, ale przed chwilą moja krowa takiego szwungu dostała, że chyba się dziś nie zatrzyma. Pojęcia nie mam, co za draństwo się tam panoszy, ale mu nogi z tyłka powyrywam, tylko mi daj jaką kosę, czy siekiery kawałek. Pójdę i zrobię tam jaki porządek, nim do reszty mi pole zmarnuje.
Podrapałem się po łbie. No nie godzi się tak sąsiada w potrzebie zostawić, choć trochę strach w tę kurzawę wchodzić, ale – Stachu pomógł nie raz i nie dwa – mus, to mus. Zebrałem się z dachu i na dół. Po drodze tylko flaszkę złapałem co to w lodówce została po ostatnich imieninach, żeby dla kurażu, jak odwagi nie starczy. Z drewutni żeśmy dwie siekierki świeżo ostrzone zabrali, kobita palce gryzie, a my już idziemy w tę zawieruchę, żeby pole ratować. Na przełaj, przez zboże, bo czasu nie ma, żeby obchodzić. Głupio tak trochę bo ten od maszyny nie zobaczy nas w tej zadymie i chyba jakim skrajem trzeba i od tyłu gościa zajść, po partyzancku, bo inaczej przemieli jak nic. To tak celujemy w ten bliższy koniec tumultu, gdy nagle cisza. Stanęło. Stanęło i stoi.
- Patrz – wysapał Stach – wystraszył się cholernik jeden.
- A to na rowie gdzieś tak stanęło co?
- No będzie, że na rowie. Może maszyną nie przejedzie. Zwolnij Józek, bo mi nogi włażą nie powiem gdzie.
Skoro stanęło, to pośpiechu nie ma, stanęliśmy w tej pszenicy i po kielichu walnęliśmy na nerw uspokojenie, a potem już, jak wiek każe z godnością, poszliśmy dalej. Bez tego nieprzystojnego biegania i dyszenia jak pies. Ledwie ze sto kroków zrobiliśmy, a tu znów rwetes, tylko ta maszyna obróciła się jakoś i mieli teraz w lewo. No my i tak od prawej szli, więc bliżej będzie. Ale warczy, mieli i żre. I teraz coś widać wreszcie, ale skaranie boskie. Zeżarło do kamienia. Wszystko z ziemią włącznie. Jakby boisko jakie miało tu być, albo pod fundamenty parkingu dla TIR-ów.
- Ki diabeł? Co to ma być? Pszenicę zmarnował – trudno, ale ziemię zabrał? Po co mu to?
- Jak wylizane, do czysta. Coś mi to śmierdzi Stachu. Choć jeszcze bliżej, zobaczymy, czy czego nie widać, bo w tej kurzawie, to oczy szczypią.
Wyszliśmy na kamienie. Gładkie, ciepłe i ziarnka piasku na nich nie było. Ni mróweczki najmniejszej, czy muchy. Jakby całe życie ktoś odkurzył i ze sobą zabrał.
Staliśmy tak z tymi siekierami, gapiliśmy się na ten ugór kamienisty i żadnych pomysłów, co to i kto i po co to komu? A walec mielił dalej, tylko teraz w inną szedł stronę.
- rządowa jakaś zabawka i nie uprzedzili? – pomyślałem – może odszkodowanie dadzą i się odkujesz, a jak nie, to do gazety i zaraz dziennikarze porządek zrobią. I jeszcze zdjęcia będziesz miał na całą Polskę
- Wiesz Józek, gdzie ja mam zdjęcia? – Stach był w wielu kwestiach bardzo praktyczny i wiele spraw miał tam, gdzie niektórzy wszystko mają. – pole szlag trafił, a ja fotki będę oglądał? W kibelku chyba, jak mi się papier skończy. Do dupy.
Patrzyliśmy w milczeniu na te kamienie po polu leżące cicho, a z lewej młockarnia mieliła dalej. Tuman kurzu od tyłu też gęsty, lecz nie tak, jak od przodu i coś tam wydawało się, ze widać. Lecz ani śladu metalu, kabiny, kół czy gąsienic. Tylko walec taki ziemisty się toczył może na trzech chłopa wysoki. Niedługo się toczył, bo znów stanął. Jakby myślał i zastanawiał się co dalej. Niepojęte. Poszliśmy za tym, a kurz powoli osiadał i trochę widzenia było. Dzień w pełni, lato i słońce, wiatr trochę pognał zadymki i ten walec przed nami odsłonił się wreszcie. Nagi taki i nic nie wystaje. Jakby nie miał przodu, czy tyłu. Taki rulon z ziemi. Brązowy, ale rozmaicie. Nie tak po całości, tylko ogólnie brązowy, a punktami jakiś taki – wszędzie inny. No… maszyna toto nie jest. Nie wygląda. I operatora nie widać. Zresztą gdzie by wlazł taki. W ten rulonik. To chyba z boku, ale przecież bok też widzieliśmy. Trudna sprawa – ja bym nie wlazł – w ten rulon ziemi, to jakbym się sam pogrzebać chciał. Rzuciłem siekierkę, bo widać, że nie będzie kogo nią obsobaczyć, pociągnąłem z flaszki i Stachowi podałem bez słowa.
- pójdę, pomacam, co to takiego – odwagi urosło, widać dobra gorzałeczka, albo ja już z głowa nie do końca dobrze stoję.
Parę kroków zrobiłem, a tu rulonik obraca się i boczkiem do mnie się obraca. I startuje w stronę skąd przyszedł
- Stach! Ta cholera do domu ci wejdzie. Gonimy!
Pobiegliśmy chociaż kurz, próbowałem na ślepo złapać tego boczka i drzwi, czy okna poszukać, albo jakiego uchwytu, ale to się kręciło i mieliło i nic za co pewny chwyt zrobić. I lataliśmy tak ze Stachem jako te latawce na wietrze, a to sobie nic z nas robiło. Ani się śmiało, ani klęło – szło i żarło pszenice i ziemię i co tam na drodze stanęło. Robaki i myszy nieostrożne, lub zbyt wolne wkręciło jak nic. Ot – głodomór, tylko po co ziemię żre i kiedy odda. Czy odda, bo z pola to nici i Stach do miasta chyba pójdzie za chlebem, bo na kamieniu przecie nie rośnie nic poza mchem. No żal mi się chłopa zrobiło, a tu nie ma na kim się wyżyć nawet. A walec szedł bez pośpiechu i trwogi żrąc i liżąc ziemie do kamienia. Stanęliśmy zdyszani.
- Stach. Nie dam rady dalej się z tym szamotać. Za mocne draństwo. I człeka nie widać. Żeby choć koła miął, tobyśmy mu kapcia zrobili i poczekali aż kto wyjdzie, żeby mu gębę obić. A tak to co? Znikąd nadziei. Stanęliśmy zdyszani, smętni i w beznadziei pogrążeni, a ten szatański walec kolejny raz się obrócił i paraduje nam przed nosami. Toczy się kurzem w oczy sypiąc i chwastem jakimś rozdrobnionym, a za nim pustynia kamienista, pusta i czysta jak lodowisko. Kółko zatoczył. W kwadracie, ale kółko. Więc może się pomylił? Przecież za chwile już po kamieniach jechał będzie, bo tam już wygryzł do czysta. I co dalej. Patrzyłem na skraj tego, co polem było a teraz stało się dnem basenu chyba.
- Stachu. Gdyby tak deszczu dużo, to może staw i ryby hodować? Patrz – posprzątane i najmniejszego korzonka nie widać. Może zarastać nie będzie i karpie na święta, albo jakie inne pstrągi dla turystów w hurcie sprzedawać? Przecież tu już nic nie posadzisz, chyba że to – pokazałem z obrzydzeniem na walec – chyba że to odda, wysra, wyżyga chociaż ziemię, ale się nie zanosi. Żarłoczne toto aż strach. A patrz jak żarło – do rowu z każdej strony. Jakby się wody bało. To co teraz zrobi, skoro rowy dookoła, a w środku wyżarte? Przeskoczy? Dupę ma chyba za ciężką, więc tu zgnije i rozciągniemy może. Franek koparek pożyczy, byle na paliwo było. Cała wioska to może do zimy rozciągniemy z powrotem. Tylko niech ziemię odda chociaż. Patrz, jaki tłuścioch. Ledwie się rusza – może pęknie wreszcie i jeden kłopot mniej.
Pociągnęliśmy z flaszki po ostatnim łyku, splunęliśmy, a ja cisnąć chciałem te pustą flaszkę w ów walec. Butelka zatoczyła łuk i spadać zaczęła wprost w środek tego żarłoka. W te brązowe liszaje teraz nieruchome jak wały nad rzekami. Obróciłem twarz do Stacha, bo coś tak ucichł i nie wiedziałem, czy co się mu nie stało, serce może nie wytrzymać, kiedy ojcowiznę jaki obcy pożre, a to było takie niesamowite, że o wypadek kardiologiczny nietrudno. Stach stał ze spuszczoną głowa i dumał oparty na siekierze, którą do tej pory ciągał ze sobą. Usłyszałem jak pęka szkło. Zerknąłem przez ramię, a tam, gdzie przed chwilą nażarty do wypęku walec odpoczywał świeciły kamienie. Kamienie, a na nich ta nasza w nerwach pita butelczyna roztrzaskana na drobne.
- Wiesz Józek – wreszcie się odezwał – jedna to mało, chodź do mnie na kielicha. I tak roboty dzisiaj nie będzie, to możemy przy kieliszku podumać, co to robić teraz. Chodź – sam wciągał przecie nie będę jak ten tu nienażarty. On poszedł, to my też chyba, co?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz