Wysiadła na przystanku jak każdego innego dnia i nim zdążyła stanąć prosto już tonęła w ramionach mężczyzny, który całował ją i przytulał, jakby nie widzieli się od miesięcy. Kiedyś była trochę skrępowana, że ludzie siedzący w autobusie patrzą na nich z mniej lub bardziej jawną zazdrością. Teraz przywykła i niemal z pobłażaniem, jak dla psotnego wesołego dziecka, podchodziła do tego zbiorowego, głodnego wzroku. Mężczyzna szeptał jej do ucha wyznania i tęsknoty, i zdawał się wcale nie widzieć gapiów za szybą autobusu. Całował jej policzki, uszy, albo wpijał się w usta, a dłońmi przytulał ją tak mocno, że traciła oddech i kręciło się jej w głowie. Potem wyjmował jej z rąk siatki pełne zakupów i przekładał je do przyniesionego przezornie plecaka. Ona nie chciała go nosić, bo odbierał jej kobiecość, więc decydowała się na niewygodne siatki, które on powoli i ostrożnie przepakowywał do niekochanego plecaka, który zarzucał na plecy, by móc jej podać rękę i poprowadzić ją do domu. Ich domu, który był odległy od tego przystanku ze cztery kilometry bezdroży.
Miała wrażenie, że tą ścieżką wśród pól i skrajem zagajników wydeptał dla niej odprowadzając ją na autobus każdego poranka, gdy jechała do pracy. Ogarniał jej włosy i całował całą twarz, jakby bał się, że więcej się nie zobaczą, a potem czekał, aż kurz za autobusem opadnie i wracał do domu, żeby po kilku godzinach znów gnać na autobus powrotny. Witał ją żywiołowo jak pies witać potrafi domownika. Od samej jego miłości kręciło jej się w głowie, a kobiety w autobusie wzdychały zupełnie jednoznaczną zazdrość.
- Boże… - pomyślała. - Żeby one wiedziały...
Gdy autobus odjeżdżał, a oni oddalali się od asfaltowej szosy na tyle, by została tylko wspomnieniem, potrafił zatrzymać ją w środku pól i rozbierać niecierpliwie jak nastolatek, który nie może doczekać się spełnienia. Czasami patrzył na jej nagość, innym razem brał ją szybko, mocno i krzyczał nieposkromioną radość na tym bezludziu. Mogli płoszyć dzikie bażanty lub młode sarny, lecz nie ludzi. Najbliżsi mieszkali kilka kilometrów dalej, a ten przystanek autobusowy już tylko dla nich dwojga tkwił na posterunku, gdzieś pomiędzy wioskami.
Czasami kładli się nadzy, parujący zmęczeniem pośród traw i polnych kwiatów. Ona rozsypywała włosy na jego piersi i dotykiem uczyła się na nowo jego ciała, on palcami czesał jej włosy. Patrzyli w chmury albo zamykali oczy wąchając wiatr. Liczyli obłoki podkradając z plecaka zakupy. Zdarzało się, że wracali do domu dopiero wtedy, gdy nazbierał wystarczająco dużo gwiazd, żeby upleść z nich korale sięgające poniżej jej piersi. A potem szli spać głodni i spleceni szczęściem jak dwie łyżeczki, by obudzić się o brzasku.
Ona znów w pośpiechu poprawiała urodę, gdy on szykował jej szybkie śniadanie i gorącą kawę, którą pili razem na ganku bez względu na pogodę, a potem biegli trzymając się za ręce, by zdążyć na jedyny o takiej porze autobus. Nauczyła się zakładać adidasy do torby chowając bardziej eleganckie obuwie. Z czasem zaczęła zostawiać je w pracy, żeby nie nosić w tę i z powrotem.
Uśmiechnęła się do siebie samej, gdy znów powtórzyło się powitanie - chyba nigdy jej się nie znudzi. Mogłaby każdego dnia wysiadać z autobusu i dziesięć razy, żeby tylko on mógł ją powitać z tą niepojętą wręcz radością.
Mężczyźni nie bardzo potrafią mówić, więc i on mówił dosyć kanciasto, jakby się jąkał, jakby przeszywało go, że ktokolwiek słyszy, ale przekonywał ją, że jej słyszeć wolno. A kiedy mówił "kocham" mógł nawet milczeć, a i tak wiedziała, że to szczera prawda. Zarzuciła mu ręce na szyi i powiedziała: - Ja też...
Piękny obrazek, romantyczny, malarski bardzo!
OdpowiedzUsuń