Rozwijam sznurek bez pośpiechu. Mam czas. Mogę celebrować chwilę. Latawiec szarpie się na uwięzi i śpieszno mu do chmur kicających jak zające wyprane w proszku zmiękczającym sierść. Puchate nie-wiadomo-co podskakuje omijając niewidoczne przeszkody, a mój latawiec zachowuje się jak pasterski pies co szarpie smycz, bo już natychmiast chce gnać do tej znakomitej zabawy. Ścigać, zaganiać, szczekać rozkazy, albo po prostu szczęście i patrzeć jak strwożone istoty kłębią się w stadzie i czekają, czy nie grozi im inne, większe niebezpieczeństwo.
Ten latawiec... list napisałem do ciebie. Drugi. Ja wiem, że nie istniejesz, ale nie potrafię przestać marzyć, że jednak pojawisz się dla mnie. Kiedy nikt nie widzi szepczę nadzieje i opowiadam nasz świat, jakim byłby, gdybyś się pojawiła, a ty śmiejesz się ze mnie i wkładasz mi rękę pod ramię. Idziemy razem gdzieś, gdzie zaczynają świecić korale dzikiej róży, a żółte talerzyki na wrotyczach pachną cierpką, wilgotną jesienią. Gdzie trawy schną w milczeniu posypując ziemię prochami nieprzeliczonych nasion.
Szukałem cię w mieście ale tam hałas, rozgardiasz i pośpiech. Ktoś łokciem trącił, inny zbeształ, że sterczę jak kołek pośrodku chodnika. Jazgot samochodów zagłuszał mój szept, a krzyczeć nie umiałem. Wstydziłem się wołać, bo wciąż pokazywaliby mnie palcami i pukali się w czoła, że taki ze mnie nierozsądny dureń.
Latem pojechałem nad morze - jak sądzę morze lubisz wraz z niekończącymi się plażami, którymi można wędrować od rana do nocy i leżąc na wygrzanym piasku liczyć gwiazdy. Poszedłem molem wcinającym się głęboko w wodę i tam list zapakowany w butelkę wrzuciłem. Ten pierwszy. Jakaś starsza pani pokiwała głową ze zrozumieniem, może i ona kiedyś rzuciła w toń wielką modlitwę. Mnie odarł ze złudzeń patrol policji wręczając mandat za zaśmiecanie. Zapłaciłem bez skargi. Zapłaciłbym więcej byleś tylko podniosła ten list i była. Tylko tyle. Aż tyle.
Dziś znów napisałem list i wyszedłem na łąkę wielką jak morze. Stojąc po pas w dzikich trawach, gdy rzepy z nadzieją chwytają się moich spodni, a pajęczyny smużą się w słońcu wypuszczam mój list pod niebo. Może ten spadnie ci pod nogi i przeczytasz go nim stracę nadzieję. Podpieram się myślą, że prędzej życia mi braknie niż nadziei, ale może to tylko słowa. Czasem przychodzi dzień, gdy smutek potrafi wspiąć się nadziei na szyję i dusić, krew spijać, pluć w oczy i deptać pośród szyderstw. Bronię tej mojej nadziei, okrywam ramieniem i zbieram ciosy jej przeznaczone, żeby przetrwała nietknięta. Dla ciebie. Dla nas. Dziś czuję jak tańczy i klaszcze w dłonie jak mała dziewczynka, która z tatusiem wyszła puszczać latawiec. Jak jej powiedzieć teraz, że gdy sznurek się skończy trzeba będzie go puścić? By leciał. Do ciebie. Dla nas... Nie mam siły.
Wkładam sznurek w ręce nadziei...
Wkładam sznurek w ręce nadziei...
Gdy zostaje tylko nadzieja, chwytamy się każdego sznurka...
OdpowiedzUsuńJak bym siebie widziała w tym fragmencie " w mieście ale tam hałas, rozgardiasz i pośpiech. Ktoś łokciem trącił, inny zbeształ, że sterczę jak kołek pośrodku chodnika. Jazgot samochodów zagłuszał mój szept, a krzyczeć (...)"
OdpowiedzUsuńciągle tu jestem , ciągle czytam, ciągle podziwiam, ciągle pozdrawiam
Jak Ty pięknie piszesz o tęsknocie
OdpowiedzUsuń