sobota, 25 stycznia 2020

List

Siedziała na wąskiej, niewygodnej ławce i płakała. Tu na zewnątrz mogła sobie pozwolić na okazanie uczuć. Na co dzień udawała twardą i pogodną. Tylko w nocy, kiedy pod kołdrą obejmowała kolana, a zimne stopy nie pozwalały zasnąć, łkała cichutko, żeby cierpiący na bezsenność sąsiad za cienką betonową ścianą nie usłyszał jej skargi. Tak. Na cmentarzu mogła bezpiecznie płakać. Listopad dopiero miał nadejść, ale suche, zakurzone liście jaworów wiatr już przeganiał po alejkach i dekorował nimi pomniki. Jeden z nich przyszła właśnie oczyścić z liści. Oprócz niej chyba nikt tu nie zajrzy. Ona też przychodziła tu rzadko, jakby miała za złe matce, że umarła i zostawiła ją samą.

Zadumała się. Matka nie miała zbyt wiele czasu wychowując ją samotnie. Ojciec nie udźwignął ciężaru ojcostwa i odszedł, kiedy już umiała mówić do niego "tatusiu" siadając mu na kolanach. Kiedy potrzebowała go tak bardzo, że gotowa była wybaczyć mu każde draństwo, jakiego się dopuścił albo mógł dopuścić. Matka, choć robiła co mogła, nie wystarczała dziecku, które chciało mieć rodziców w obu dłoniach. Przytulała się do mamy i zadawała wciąż to samo pytanie - dlaczego. Pytała i patrzyła z lękiem w wyblakłe niebieskie oczy mamy i drżała ze strachu, że usłyszy brutalną odpowiedź, że to jej wina, że przez nią odszedł jedyny w jej życiu facet. Dziadek? Widziany dwa razy do roku, oschły, nie umiejący okazać uczuć, zmęczony jej energią szukał wytchnienia i uciekał od niej zasłaniając się gazetą lub telewizorem. Nie. Tatuś był jedynym facetem. I jedynym draniem. A przecież kochała go nawet dziś, choć nie widziała go od dwudziestu lat.

Pozwalała łzom spływać po policzkach i nawet nie rozglądała się, czy ktoś widzi. Miała czterdzieści pięć lat i była na świecie sama. SAMA! Nie było nikogo, z kim mogłaby dzielić chwile szczęścia - rzadkie jak egzotyczne motyle. Mama umarła kilka lat temu. Jak wszyscy - na raka. Do końca ukrywała swoje cierpienie i martwiła się o córkę, która gryząc paznokcie udawała, że nie widzi w matczynych oczach bólu. Całe życie udawała. Radość, zaradność. Miała  w sobie wymyślony uśmiech na każdą okazję. Więcej ich było niż butów czy sukienek w szafie. Świat wierzył, albo też udawał i pozwalał jej trwać na marginesie istotności.

Wspominała swojego męża. Boże! Tak bardzo pragnęła mężczyzny, tak jej było brak męskiego ramienia, że powiedziała "tak" pierwszemu, który miał odwagę zapytać. Założył jej na palec obrączkę, powiedział kilka słów, które pielęgnowała przez lata, a potem zażądał, by rozkładała nogi ilekroć był w pobliżu. Była służącą, sprzątaczką i kucharką. Dziwką gotową na każdy kaprys pana i władcy. Kiedy ją uderzył pierwszy raz, sama siebie przekonywała, że się jej zdawało. Że to sen jakiś koszmarny. Ale ten sen powtarzał się regularnie. Nie było już tygodnia, żeby jej ciała nie kryły nowe siniaki lub blizny. Wmawiał jej, że jest głupia i brzydka, a robił to wystarczająco często, by uwierzyła. Pogodziła się z tą myślą bez walki. Najwyraźniej jej tęsknota za męskim towarzystwem była grzechem i Bóg ją ukarał. 

Przed matką ukrywała prawdę bardzo długo. Byłą zbyt dumna, żeby przyznać się do faktów, chociaż wiedziała dlaczego jej matka się rozwiodła. Jej facet był taki sam. Bił ją słowami niczym japońskim mieczem. Poniżał publicznie. A kiedy wypił, co zdarzało się zbyt często, darł na niej ubranie, by wziąć siła to, co mu się należało. On też był panem. A teraz matka leży przyciśnięta wielkim, czarnym kawałem marmuru i może jej mówić wszystko. Już się nie wstydzi, chociaż płacze gorzkimi łzami. Ona wiedziała - szepnęła sama do siebie. Wiedziała, bo matkę niełatwo oszukać. Szczególnie taką, która ma w sobie ocean niewykorzystanych uczuć do zaoferowania. Gdyby tylko jej pozwolić cała byłaby kochaniem i niczym więcej nie zajmowałaby się w życiu.

Ale nie pozwoliła. Uciekła z domu z tym kretynem i trzymała się go pomimo wszystko. Kiedy nie wytrzymali sąsiedzi i wezwali policję, okazało się, że to nie wszystkie grzeszki. Rozwód spoza krat dotarł i znów była sama. Kompletnie. Zniechęciła się i już nie podjęła żadnej próby.  Uznała, że Bóg ma rację skoro skazał ją na samotność. Przestała zauważać męski świat. Milczała coraz częściej, coraz trudniej było jej gdzieś wyjść. Praca i dom. Zimne, puste przestrzenie pozbawione pamiątek, poza kilkoma starymi fotografiami z czasów dzieciństwa. Ona z mamą w grubych kurtkach i wełnianych czapkach przytulone do bałwanka przed babcinym domem, ona na plaży i siedząca na mosiężnych kolanach jakiegoś poety czy muzyka. 

Westchnęła cicho, a spazm rozciągnął się na serię. Wiatr bawił się jej włosami i ocierał o nogi. Nawet coś przywlókł, co łomotało teraz na nogawce, tuż nad butem. Miała zamiar strącić to z nogi - pewnie suchy liść, ale zanim ruszyła nogą zerknęła. Kartka papieru zapisana drobnym pismem. Podniosła. Pismo od pierwszego spojrzenia wydało jej się męskim. Ciekawość wzięła górę. Rozejrzała się ale nie dostrzegła nikogo, komu wiatr mógł porwać list. Był bezpański. Chociaż nie. Był jej. Dla niej. Może nawet do niej. Uświadomiła sobie, że w życiu nie dostała listu. Nigdy nie poczuła tej chwili niecierpliwej, kiedy otwiera się kopertę, a w środku wieści ze świata. Położyła kartkę na kolanach i wygładziła papier ręką. Może to wstrętne, że czyta cudzy list, ale tak bardzo chciała, żeby był do niej, że uwierzyła, że się spełniło. 

Piszący z kaligrafią był na bakier, a literki niewielkie, ledwie zaznaczone w kształcie. Otarła oczy z łez, wdmuchała nos i wyczyściła szkła okularów. Bez nich nie dałaby rady na pewno. Uśmiechnęła się do własnych myśli - celebruje chwilę. Odwleka specjalnie moment, gdy zacznie czytać i  czuje rozkoszny ból niespodzianki. Mogłaby głaskać ten list długo, ale zbliżający się listopad wyraźnie dawał znać, że pora zakończyć wysiadywanie na ławkach i kryć się w domach.

"Dziecko.
Nigdy nie znalazłem w sobie odwagi, by ci powiedzieć wprost. Ilekroć Cię widziałem cała odwaga ulatniała się szybciej niż otworzyłem usta. Patrzyłem na Ciebie i plotłem dyrdymały zawstydzony niczym młokos. A potem było mi wstyd, że nie potrafię, a skoro nie potrafię, to lepiej się stało, że milczałem albo mówiłem nieistotności.
Dzisiaj przyznam się, chociaż jest już za późno. Trochę liczyłem, że się domyślisz, że Ty znajdziesz tę odwagę, która ze mnie uszła i sama zapytasz, a ja nie zdołam Ci się wymknąć i odpowiem. Chciałem tego tak bardzo, że łykałem ślinę, żebym się nie zaciął przy odpowiedzi, bo wtedy mogłoby zabraknąć mi głosu. 
Patrzyłem jak rośniesz, jak wstajesz z kolan i ocierasz łzy, jak się śmiejesz i podskakujesz pełna szczęścia. Jak idziesz z mamą na lody albo do szkoły. Nie raz szedłem Waszym śladem i udawałem, że trzymam Cię za rękę, a Ty patrzysz to na mnie, to na mamę i brykasz jak szczeniaczek spragniony zabawy i włosy sypią Ci się do oczu, a Ty dmuchasz na nie, bo ręce masz nami zajęte i wtedy ja odgarniam Ci te włosy, czując ciepło policzków rumianych. 
Zazdrościłem Twojej mamie, że może z Tobą iść na spacer czy zakupy, że może przykryć Cię w nocy, kiedy przyśni Ci się coś, co sprawi, że skopiesz z siebie kołdrę i kulić się zaczniesz przytulając do poduszki w poszukiwaniu straconego ciepła. 
Być  chciałem w Twoim życiu każdego dnia. Pójść na wywiadówkę i usprawiedliwić te wagary, o których mama nawet nie wie, porozmawiać, kiedy smutek Cię dopadnie, gdy kolega z klasy udaje, że nie widzi, jak bardzo chciałabyś, żeby podał Ci rękę i serce. Chciałem być blisko ale nie jak kolega czy znajomy mamy. Chciałem być dla Ciebie.
Wiele razy wyobrażałem sobie, że przychodzisz i wieszasz się na mojej szyi, a potem opowiadasz coś, co właśnie zaprzątnęło Twoją śliczną główkę i szepczesz do mnie - "tato, szkoda, że nie widziałeś". A ja widziałem i wciąż mam łzy w oczach i tak bardzo chcę, choć jeden raz usłyszeć, jak mówisz do mnie "tato". Zamiast tego przychodzę tu płakać nad zimnym kamieniem i próbuję wydrapać z nagrobka datę śmierci. Nie umiem się pogodzić z tym, że Ciebie nie ma. Nie potrafię wymazać marzeń, których spełnienie było już tak blisko. Tylko moje głupota i brak odwagi sprawił, że stało się. Klęczę i żebrzę o wybaczenie. Boga proszę, aby dał okazję, żebym mógł powiedzieć, chociaż jeden raz - kocham Cię córeczko. Choć nie byłem Twoim tatą, to chcę nim zostać i jeśli tylko mi pozwolisz, to będę. Najpełniej jak umiem, a Ty nauczysz mnie, jak trzeba Cię kochać, żebyś przyszła do mnie i powiedziała mi na ucho - ja Ciebie też tatusiu. 
Będę tu przychodził. Będę uczył się słów. Znajdę w końcu odwagę i powiem. Tylko przyjdź proszę. Chociaż raz."

Kiedy kończyła czytać list nasiąknął jej łzami, które płynęły nie tylko z oczu, ale i z nosa. Nawet usta miała pełne łez, których nie szło wytrzeć. Przeczytała raz jeszcze, potem znów. Pierwszy w życiu list, a zrobił na niej takie wrażenie, że nie była w stanie uwolnić się od tych liter. Kolejny raz przeczytała, choć znała już treść na pamięć. Miała go w sercu i w duszy. Rozejrzała się wokół - popołudnie już nabrzmiało i zaczęło skłaniać się ku wieczorowi. W alejce liście tańczyły piruety i robiły to wdzięczniej od skrawków folii lecących z łopotem. Gdzieś brzęknął przewrócony znicz.

Obejrzała się. Siwowłosy mężczyzna poprawiał coś na starym, podniszczonym grobie. Nie zastanawiała się nad tym co robi. Wstała i poszła do niego. Jego twarz też była pełna łez i wpatrzona w malutkie zdjęcie nastoletniej dziewczyny. Wyblakła od słońca fotografia kogoś, kto nie żyje. Położyła rękę na ramieniu klęczącego mężczyzny.
- To ty córeczko? - zapytał nie odwracając głowy.
- Tak tatusiu - gdy to mówiła w ustach urosła jej wielka gula ze wzruszenia - chodźmy już. Jest zimno. Napijemy się herbaty, a potem opowiem ci, co się dzisiaj stało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz