niedziela, 16 sierpnia 2020

Pokuta.

Wiatr wiał chyba od samych piekieł, bo przywiał ptaszysko czarniejsze od nocy. Rozsiadło mi się na ramieniu i nie robiło sobie kłopotów z moją niechęcią, kiedy szponami rwało nici lekkiej, letniej koszuli. Ciało protestowało jednak donośniej. Krwią, która natychmiast skorzystała z okazji, że więzienie podskórne stało się nieszczelne i wypływała kręgami na materiał lepiąc go do ciała dokładniej, niż uczyniłby to klej. Chciałem zerknąć, ale bałem się, że oko mi wykole. Stałem i udawałem stracha na wróble, wieszak na czarne ptaszyska, czy piorunochron, ale ptaka to nie zwiodło wcale. Pochylił łeb i czarnym okiem patrzył mi w twarz spojrzeniem, które matowiało, kiedy zderzało się z moim przerażeniem.

- I co? - zapytało ptaszysko – Będziesz tak stał jak słup i nie powiesz chociaż „dzień dobry, miło, że wpadłeś”?

Nie sądziłem wcale, że mam ochotę rozmawiać z ptakiem, szczególnie takim, który patroszy mnie na powitanie. Wzruszyłbym ramionami, ale obciążył mnie skutecznie, że protestować mogłem tylko asymetrycznie, a kto to widział wzruszać jednym ramieniem?

- Zaprosisz na małą przekąskę, albo co? A może spodziewasz się, że to ja będę tańczył? Nie uczyli cię w szkołach, że ptaki tańczą podczas godów i nigdy więcej? Nie sil się na chipsy – soli nie jadam. Wolę wątróbkę saute. I oczy. O tak, zdecydowanie wolę oczy. Patrzyłem z daleka, jak się krzątasz. Żywotny z ciebie drań. Zwykle, kiedy przybywam egzemplarz wygląda mniej żwawo.

I ja miałem się ucieszyć z tak niezwykłego komplementu? Usiadł na mnie, jak na skraju talerza i niemalże studiował menu zerkając na moje członki łapczywie tak jakoś i niewybrednie. Sęp? Padlinożerca, który nie gardzi żywym towarem? Zirytował mnie. Organicznie nie cierpię pogardy i reaguję na nią żywiołowo. Tym razem nie było inaczej. Strach zaszył się gdzieś głęboko, a na oczy wystąpiła mi krew. Świnia! Widziałem, jak się oblizało na ten widok, a wtedy spadła na mnie pomroczność kompletna. Schwytałem za gardło skubańca i ścisnąłem, aż zajęczało. Zerwałem z ramienia nie bacząc na sypiące się strupy i krzyk dartej koszuli. Przyciągnąłem do własnych oczu te jego lubieżne oczyska i stanęliśmy nos w dziób.

- Ty łajzo jedna, łachudro, głodomorze – zacząłem inwokację – Ty…

- Oj! - przerwał mi brutalnie wybałuszając gały, co było poniekąd uzasadnione – wybacz mi najście przyjacielu… Pomyłka nastąpiła. Bo widzisz… No… Wzrok już nie ten, co drzewiej i omsknęło mi się coś. Wysłali mnie nie po ciebie, ty masz jeszcze czas. Niewiele, ale masz. Czy to moja wina, że podobni jesteście wszyscy? Miałem pobrać organy od sąsiada, ale ten chyba wyjechał, bo widziałem, że jego baba kręci się po chałupie sama, a ty tak jakoś niedaleko, to poszedłem za ciosem na łatwiznę.

- Ech ty! - mruknąłem – sąsiad, to trzy dni temu padł. Trzeba było się pospieszyć, a nie mnie tu koszule niszczyć i filetować, jakbym miał robić za tatara. Ale drugiej szansy nie dostaniesz!

Krew ze mnie nie chciała zejść i o rozwiązaniach dyplomatycznych mowy być nie mogło. Bałem się, że retoryką gotów mnie przekabacić, więc zanim zdążył pochwalić się elokwencją – skręciłem mu kark. Ptaszysko jeszcze tańczyło w śmiertelnych drgawkach, kiedy uświadomiłem sobie, że po mnie to raczej się już nie wybierze. Nikomu nie będzie się naprzykrzał. Jakiś bezpański mieszaniec patrzył łakomie na truchło, więc mu rzuciłem padlinę. Żarł, aż furczało. Na merdanie ogonem czasu nie było. Rozumiem to – najpierw proza, dopiero potem poezja. Pożarł drania błyskawicznie, oblizał się i znikł za węgłem, jakby w strachu, że wydrę mu z pyska resztki. Otrzepałem ręce. Pojedyncze pióra wiatr zgarnął gdzie pod płot i tyle zostało z indywiduum. Kara musi być. Ramię troszkę szczypało, ale do wesela się zagoi. Gorzej, że pojawił się jakiś taki zimno-czarny smętek i kręcił się, jakby czego szukał. W garści trzymał za kark burka, który kwiczał ze strachu, ale brzuszysko miał wciąż nafaszerowane czarnym drobiem. Gość załkał jakoś tak incydentalnie i wybałuszył się na mnie, jak na płazieńca jakowegoś.

- Utłukliście mi posłańca – głos był podobny temu, jaki wydobyłby się po przejściu kilometrowego kanału ściekowego, smrodliwy, posępny i bez cienia humoru – więc teraz przejmiecie jego obowiązki. Ty będziesz gadał, a ten łapserdak będzie konsumował. Odpracujecie zniewagę do końca. Do końca świata.

6 komentarzy:

  1. Czarny humor w obliczu takiej sytuacji to rzadka umiejętność...i nerwy ze stali.

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. ciężko jest lekko żyć. czasem trzeba pokutować za cudzą wadę wzroku.

      Usuń
  3. Takie duże ptaki to jednak wolę obserwować z daleka. Ostatnio w Gorcach widziałam orła jak szybował po niebie. Piękne zwierzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. masz szczęście, że możesz obserwować je. nie każdy ma taki urodzaj.

      Usuń