Klęczał, nie bacząc, że poły
jego prochowca rozpoczęły inwazję na rozmiękający niespiesznie żwir parkowej
alei. Nawet groch nie potrafi tak wbijać się w kolana, jak ów grys chrzęszczący
nawet podczas deszczu, albo skryty pod śnieżnym obrusem. Platany wyłysiały
listopadowo, a łupież sięgnął kory, by błyszczały nagością dziewiczą,
zawstydzoną i czekającą na kołdrę nocy.
Klęczący robił coś, czego nie
mogłem rozpoznać z daleka, jednak pochylał głowę i w jego ruchach, a nawet w
bezruchu, znać było celowość i natchnione skupienie. Nie na darmo klęczy w
spłowiałym prochowcu. Modli się? Wypatruje życia drobnego, niczym plankton?
Nogi spętała mi ciekawość, choć nie było mi wcale po drodze. Starałem się z
kocim wdziękiem nie zakłócać tego skupienia, ale gdzie mi tam do jego
doskonałości. Żwir układał się tak, by grzechotać, chrobotać, stroszyć się, by
iskrę z siebie wydusić.
Moja niezdarność nie zdołała
rozproszyć klęczącego. Robił to, co robił i nawet nie syknął gniewnie, gdy się
zbliżałem. Już teraz widziałem, że klęczy nad brzegiem bezpańskiej kałuży,
jednej z wielu wyglądających jak ciemne lustra. Zimne, okrutne i nawet piękno
potrafiące spotworzyć. Powierzchowne srebro rtęci tylko czekało, by trysnąć
mułem i rozpełznąć na boki.
Jeszcze kilka kroków i
dostrzegłem w jego ręce pędzel. Unosił go, zamierał na okamgnienie, a potem
zanurzał głodny język ciemnego włosia w malutkim pudełeczku, jakich kilka stało
tuż obok jego kolan. Ważonymi ruchami, miękko i bez pośpiechu głaskał taflę
kałuży okrywając ją zieleniami, czerwienią, czy błękitem, a powierzchniowe
prądy rozsączały kolory rozciągając najmniejszą kroplę w plamy o trudnym do
przewidzenia kształcie. Trudnym dla mnie, bo malarz zdawał się wiedzieć, co
robi, choć nie do końca był zadowolony z tego, co chwilowo osiągnął.
Przeciągnął dłonią po brodzie
szorstkiej od życia z daleka od żyletki i patrzył w obraz, szukając
natchnienia, idealnej kreski, czy barwy podkreślającej to, co winna podkreślić.
Mnie ignorował. Nie byłem wart więcej uwagi, niż którykolwiek z przechodniów.
Tak przynajmniej sądziłem. Jednak stojąc obok malarza rzuciłem drobny cień na
kałużę i nieświadomie dopełniłem idei, bo zaśmiał się cicho z tryumfem.
Odnalazł. Nie wiem co, ale odnalazł i teraz jego ręka uzbrojona w pędzel kładła
kolory szybko i zdecydowanie. Pędzel wycierał wprost o spodnie, bo szkoda mu
było czasu. Akwarele lizały dżinsy przedzierając się do żywego ciała, a on
malował w natchnieniu.
Patrzyłem, jak urzeczony i
cieszyłem się jego radością, gdy z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.
Nagie platany nie powstrzymały wody. Na powierzchni pojawiły się pierwsze
kręgi. Malarz zamknął pudełka, pochował je w kieszenie prochowca, a pędzel po
obtarciu wetknął za ucho. Patrzyliśmy w milczeniu – on z dumą, a ja z żalem, że
za chwilę deszcz w serii wybuchów zniszczy dzieło, które najwyraźniej
dojrzewało i rosło w kałuży.
- Nie! – krzyknąłem – Nie
zgadzam się!
Zrzuciłem kurtkę i w
pośpiechu rozpinałem guziki białej koszuli, by przykryć nią obraz, nim zniknie
i rozpłynie się na dobre. A kiedy koszula spiła kolory uciekłem w zacisze
bramy. Niech schnie. Niech rośnie. Niech zostanie. Mój…
Nawet widziałam taki demotywator - wypisz wymaluj Twój tekst - pokoloruj sobie świat..
OdpowiedzUsuńciekawy egzemplarz?
UsuńBardzo!
Usuń