Stało
się. Jako istota mająca kontakty (z niesamowitymi doniesieniami z
mrocznego frontu ekologicznej walki o przetrwanie), wiedziałem to i
owo zarówno o epoce lodowcowe, jak i o globalnym ociepleniu.
Normalnie – człowiek renesansu. Wiedza z obu końców termometru
trawiła moje myśli, oraz podświadomość! Może dlatego, wiedziona
kobiecą mądrością oddelegowała do tego zajęcia właśnie mnie.
Miałem zwalczyć domowy lodowiec, postępujący nawet szybciej niż
giganty z przeszłości, i równie uciążliwy. Miałem być
nieustępliwy, zdeterminowany i gotów do poświęceń. Zaraziła
mnie także… niedopowiedzianą obietnicą, z jaką zderzają się
Zwycięzcy. O pogardzie dla przegranego ledwie wspomniała,
odwracając się na palcach i kręcąc kuperkiem w drodze do tam,
gdzie lodowiec nie sięgał. Jeszcze…
Kuperek
miała taki, że gotów byłbym rozebrać ów lodowiec na elementy
pierwsze i złożyć ponownie z przeciwnym zwrotem. Rzecz w tym, że
to trwałoby ze trzy epoki, a ten kuperek do cierpliwych nie należał.
Walkę trzeba było wygrać w jednym, krótkim podejściu, niechby
krwawym (dla rekonwalescentów zdarzały się nagrody długofalowe).
Zacząłem od sporządzenia planu batalii. Ja-ciepły, miałem stanąć
w szranki z onym-zimnym niebosko. Niby pochodzimy z jednej ligi
tańcząc na skali termicznej jak dwa gołąbki na energetycznej
trakcji, ale… niepewność podszeptywała mi, że w tym starciu nie
będę Goliatem, a wyjątek Dawidowy podkreślał jedynie ogrom
trudności.
Na
początek uzbroiłem się. Nóż, łopata śniegowa, suszarka
przemysłowa, pół litra (przed walką dobrze jest stłumić
wątpliwości płynem rozluźniającym). Umundurowałem się w strój
maskujący (czapka uszanka, walonki, szalo-kominiarka, arktyczne
futro z renifera (może z reniferzycy, bo to niezwykle gorrrące
babeczki). Obudowałem się teoretycznie:
-
Raz - Ruscy odkopali mamuta na Syberii i zanim dotarli naukowcy, by
go badać, zdegustowali go do czystej kości – cała wiocha
szczęśliwych znalazców przetrwała z brzuszkami łagodnie wzdętymi
nieskażonym mięskiem bez chemicznych dodatków.
-
Dwa – woda pochodzenia lodowcowego jest tak czysta, że nawet
grzechy pierworodne, bliźniacze, czy nawet pięcioraczkujące
potrafiła zlizać z duszy do czysta. W drinkach taka woda kosztowała
porównywalnie do budżetu Pernambuco.
-
Trzy – uwalniane z lodowych okowów zwierzęta (przynajmniej w
początkowej fazie) były mało ruchliwe, zziębnięte i nieco
skostniałe, więc paleozoicznego komara trzepnąć gazetą nie było
wyczynem na miarę Księgi Rekordów Guinnessa.
-
Cztery – bakterie, zarazki, grzyby i wirusy – owszem, musiały
istnieć, ale czy w początkującym świecie mogły być zaawansowane
technologicznie? Czy nowoczesna medycyna nie dorobiła się dzięki
nanotechnologii i ministerstwie wojny nie takich jadowitości. A
skoro przetrwałem globalne skażenia gleby, wody, żarcia i
powietrza, to przeżyję wszystko.
Poczułem
zew. Zew krwi. Pobudzany rytmicznym stukaniem pantofla o salonowe
klepki, popędzany głosem nie znoszącym zwłoki innej niż
wcześniej wskazanego wroga, a tym bardziej dramatycznych pytań
niegodnych mężczyzny (np. dlaczego ja?) Krew, nieco rozrzedzona
animuszem w płynie (40%, organicznie rozrzedzone do wartości netto
na poziomie 1,5 promila) zagrała nie czekając, aż Wojski za róg
chwyci i poszedłem w bój. Znaczy – odciąłem wrogowi dostęp do
zaopatrzenia. Przeciąłem linię energetyczną, odciąłem od sieci
zarówno fizycznej, jak i wirtualnej, a następnie szarpnąłem
drzwiczki. Na oścież, jak gbur niewychowany. Wróg, rozkraczony
przede mną bezwstydnie zaczynał puszczać soki. Spontanicznie,
niczym dziecko moczące spodenki ze strachu przed klapsem.
-
Mało! - warknąłem i zacząłem rechotać. Barbarzyńcom wolno
wszystko.
Sięgnąłem
do wnętrza i zacząłem wyjmować to, co odklejało się od
topniejącego czoła lodowca. Najpierw poszły żeberka. Z kością,
nie z chrząstkami. Potem ogon czekający na swoje przeznaczenie,
parę kości szpikowych, jakieś podroby, kilka steków, Wreszcie
rosołowy korpus. Złota klatka z której dusza ulotniła się razem
z krwią. Długie jelita kiełbas wypłynęły na podłogę, niczym
wnętrzności samobójczo patroszonego samuraja. Konie musiał być
bliski, jednak wróg podstępny najwyraźniej sięgnął bo broń
ostatecznej zagłady – potop. Biblijny, nadmiarowy, jak tylko kara
boska potrafi.
Niepokój
drążył we mnie tunele, zaczynałem rozglądać się nad odwrotem i
poszukiwaniem bezpiecznej przystani, gdy na ziemię sprowadził
(zwodował?) mnie głos zasiedlający tkankę nieco powyżej
ślicznego kuperka, który mnie wyprawił w bój:
-
Jak idzie Skarbie?
-
Skarbie? Do mnie? - takie słowa zwykle powodują niekontrolowane
wzwody, kończące się jądrową reakcją łańcuchową. I cóż
biedny miałem począć z napuchniętym rozporkiem ukrytym głęboko
pod reniferowym okryciem.
-
Jeszcze chwila Moja Piękna. Koniec już bliski.
Z
łazienki przyholowałem wiadro i dwie miski. Bojowe amfibie swobodnie
kołysały się nad kurczącym się brzegiem rozlewiska. Zgrzałem
się na myśl, że potop nawiedzi Kuperek zanim spełnią się
obietnicę. Aż się spociłem. Zrzuciłem futro arktycznego jelenia
wprost w ocean słodkowodny. Chlał wodę, aż miło było popatrzeć.
Taki renifer za życia nie widział tyle wody. Pewnie, kiedy się
chciał napić, gryzł lód. Wodę widziałby tylko podczas sikania,
gdyby rozmieszczenie narządu wzroku względem narządu wydalniczego.
-
Niech pije bydlątko – pomyślałem – spragniony niemożebnie,
ułatwi rozwiązanie problemu.
I
faktycznie. Renifer, a raczej jego pośmiertna powłoka wyczyściła
podłogę niemal do sucha. W tym czasie ja osuszyłem flaszeczkę
animuszu. Futro pierwszego nosiciela nabrało szczytowej, życiowej
masy, którą dzięki przyjętej dawce farmakologii dźwignąłem z
lekkością kokainisty wciągającego kreskę. Nad jego losem
zamierzałem zastanowić się później, w spokojniejszych czasach,
więc eksmitowałem bydlę na balkon. Może się przyda w zwalczaniu
suszy, albo przy tworzeniu osiedlowego oczka wodnego?
Musiałem
dokończyć dzieła, nim wróg się zorientuje w rozmiarze porażki.
Otarłem pustą wnękę szmatą, wraziłem ciągle zmrożone ochłapy
w dopiero co odzyskaną kubaturę polodowcową, kłapnąłem z
ułańską fantazją drzwiami, a co! Niech zazna moresu! Odtworzyłem
linie zasilające, ostrzegłem renifera (reniferzycę) żeby pozostał
na posterunku i nie robił nic głupiego i oblizując się lubieżnie
pognałem do salonu, sprawdzić, czy kuperek gotów jest na powrót
zwycięzcy. Bo ja, na wdzięczność jak najsztywniej!