Porzuciła mnie. Tak zupełnie bez powodu. Na odchodne powiedziała, żebym wybrał, jak uważam. Zapach jej perfum gasł gdzieś za zakrętem i zostałem sam na Osiedlu Makaronów. Gdzie nie spojrzeć, wielojajeczne, albo ryżowe, względnie całkiem bezglutenowe, długie, albo kręte, rurociągi w stu kolorach, gotujące się pół minuty, albo dwadzieścia sześć. Wszystko dla mnie. Tak przynajmniej głosi hasło reklamowe wiszące nad głową jak szyderstwo. I jak tu wybrać coś dla siebie? I to tak, żeby JEJ pasowało? Dla siebie, to wziąłbym pierwsze z brzegu, ale może kokardki ją obrażają? Może powinienem wziąć wstążki, żeby sama sobie te kokardki zawiązała po ugotowaniu? A może muszelki? Jasne! Muszelki przypomną JEJ, że w tym roku ZNOWU NIE POJECHALIŚMY NAD MORZE! Musiałbym być samobójcą, żeby wziąć muszelki. Łódeczki zresztą wydawały mi się równie niebezpieczne. Nawet te o smaku szpinaku, czy marchewki. Więc co?
Mógłbym zapytać jakiejś kobiety, która wyboru dokonuje w tempie maszyny ustawionej na efekt – bach, i już wybrany towar ląduje na stosie niezbędności wypełniającej kosz po brzegi. Mógłbym też poczekać na taką, co studiuje etykiety dokładniej niż księgowy wyciągi bankowe. Ale to wszystko na nic. Gdy tylko się zbliżę do takiej, natychmiast pomyśli, że chcę ją uwieść, albo przynajmniej wykorzystać – finansowo, czy fizycznie, bez różnicy. Już na starcie stanę się gamoniem-łachudrą, namolnym, obleśnym typem, któremu z oczu źle patrzy. A jak ma mi patrzeć, gdy stoję przed nieskończonym stosem wielkości piramidy Heopsa, a gdzie oka nie zawieszę, tam inna cena, kształt i (zapewne) smak. Nosz diabli by wzięli wymyślacza tej całej rozpusty. Doktoryzował się na makaronie, czy co? Komu potrzebny makaron długi niemal na metr? Pasek do spodni z niego uplecie, czy włosy przedłuży przed karnawałem?
Czyli – nie. Po prostu. Bezpieczniej nie pytać, choć każda z przechodzących, mogłaby taki doktorat zweryfikować od strony praktycznej i obalić co bardziej zuchwałe tezy. Chłopa pytać? A cóż ów biedak będzie wiedział? Tyle, co ja. Najlepszy byłby taki z kartką wypisaną ręcznie – miałby klarownie określone, który ma wybrać dla siebie. Precyzyjnie jak przykazania w dekalogu. Taki klient, to skarb. Tylko gdzie takiego znaleźć? Same smarkacze wokół się kręcą. Jednemu, to nawet glut z nosa wisi i płacze, że mu się mama zapodziała kiedy popijał przez słomkę zjedzone wcześniej ciasteczka. Oooo… Mama, to byłoby to, ale przecież nie będę dzwonił, bo wstyd i sromota. Wykład na dwie bite godziny. Sklep zamkną, zanim ukończę pierwszy semestr z wynikiem dostatecznym.
Trudno! Sięgam na chybił trafił (byle nie muszelki i te przedłużki do włosów). Są! Świderki! Skręcone jak dżdżownice z przewlekłym skrętem kiszek. Że też komuś się chciało tak je wywijać. Podziwiam szczerze i boleśnie, nieco krytycznie zerkając na paczkę. Pół kilo? To nie za dużo? Niech tam. Głodny jestem, a zanim dotrę do domu (sześć alejek papieru toaletowego kostek również toaletowych, keczupów, octów, migdałów w proszku i w płynie, dzielnica promocji rozmaitych, przykasowe pokusy sto hektarów z okładem i sam nie wiem, czym jeszcze właściciel zechce mnie oszołomić, żeby osuszyć kartę debetową do kresu wytrzymałości – mojej i banku.
- Jest pan do nich przekonany? - podchodzi do mnie chudy jak patyk młody facet – bo ja kręcę się tu bezproduktywnie od dwóch godzin i nie wiem, gwiazdki, łazanki, czy nitki…
- Brachu! Nie pytaj. Samym pytaniem rozchwiałeś moją wątłą pewność, że tak ma być. Gwiazdki? Mojej by się chyba spodobały… Może się zamienimy? Dam ci świderki w zamian za gwiazdki – popatrzyłem z nadzieją, a widząc, że się waha dodałem – i piwo dołożę, jak znajdziemy odpowiedni sektor.
- Wiesz co? - ożywił się – Przekonałeś mnie. Biorę gwiazdki, a piwo, to sobie sam wypij. Jak znajdziesz. Powodzenia życzę.
Na odchodne pokazał jeszcze z grubsza, gdzie te gwiazdki znalazł. Poleciałem szukać, na wszelki wypadek nie porzucając swoich dżdżownic. Wezmę jedno i drugie. Najwyżej powiem, że nie mogłem się zdecydować, co wolę, bo podobają mi się obie wersje zdarzeń. A ONA ROZDYSPONUJE! I będzie git! Trzeba tylko znaleźć gwiazdki. Na początek, zamiast gwiazdek trafiam gniazda. Puste na szczęście. I lane kluseczki.
- Absolutnie nie idźmy tą drogą – pomyślałem – Miał być makaron, a nie kluseczki. Tym bardziej takie, na które ktoś nalał. Ohyda! Czego to nie sprzedają w tych marketach. Zboczeńców nie brakuje, trzeba być ostrożnym. Rozumiem już, czemu te baby tak czytają metki. Może te moje dżdżownice też są niepewne?
Czytanie metek bez okularów nie wchodzi w ogóle w rachubę – bez okularów mogę przeczytać reklamę jawnie szydzącą ze mnie – klient nasz pan. Można się nabrać. Ale trzeba być niespełna rozumu i uśmiechać się do każdej złotej myśli. Oni tu wszyscy mają mnie w … ONA prosiła, żebym się nie wyrażał i nie był przesadnie dosadny. Więc powiem tylko, ze czytanie jest niewykonalne bez astronomicznego teleskopu.
Dotarłem do rurociągów, przez które chuda mysz przebiegnie i wąsem nie zaczepi o jej ścianę. Do sterty makaronowych prześcieradeł ułożonych jedno na drugim, jakby ktoś chciał cały hotel wyposażyć. Zacierki? Już to widzę, jak Moja Księżniczka się zaciera. Na samą myśl się spociłem. Wreszcie są! Gwiazdki. Ale mikre takie, to już nie wiem. Głupek wziął, pewnie dostanie z liścia od razu na wejście! Taką mizerotę nazwać gwiazdkami? Sieczka spod maszyny krojącej wygląda godziwiej. W życiu nie odważyłbym się do domu przynieść czegoś równie niepozornego. Chyba, że byłbym na diecie. Wtedy tak. Sześć gwiazdek i do roboty. Biegać po schodach, albo co. Spalić zapasy na czarną godzinę zbierane latami…
- Boże! Czemu to takie trudne? Nie dało się tak zwyczajnie i po prostu? Kolanka? Pomyśli, że jej mi się już nie podobają i marzą mi się inne, młodsze...
- Jesteś wreszcie – Moja Pani spadła na mnie znienacka, jak burza na las deszczowy – Co wybrałeś? Świderki? Do pomidorowej? Wiedziałam, że jesteś jakiś dziwny, ale że aż tak?