sobota, 27 kwietnia 2024

Blok decyzyjny.

 

    Porzuciła mnie. Tak zupełnie bez powodu. Na odchodne powiedziała, żebym wybrał, jak uważam. Zapach jej perfum gasł gdzieś za zakrętem i zostałem sam na Osiedlu Makaronów. Gdzie nie spojrzeć, wielojajeczne, albo ryżowe, względnie całkiem bezglutenowe, długie, albo kręte, rurociągi w stu kolorach, gotujące się pół minuty, albo dwadzieścia sześć. Wszystko dla mnie. Tak przynajmniej głosi hasło reklamowe wiszące nad głową jak szyderstwo. I jak tu wybrać coś dla siebie? I to tak, żeby JEJ pasowało? Dla siebie, to wziąłbym pierwsze z brzegu, ale może kokardki ją obrażają? Może powinienem wziąć wstążki, żeby sama sobie te kokardki zawiązała po ugotowaniu? A może muszelki? Jasne! Muszelki przypomną JEJ, że w tym roku ZNOWU NIE POJECHALIŚMY NAD MORZE! Musiałbym być samobójcą, żeby wziąć muszelki. Łódeczki zresztą wydawały mi się równie niebezpieczne. Nawet te o smaku szpinaku, czy marchewki. Więc co?


    Mógłbym zapytać jakiejś kobiety, która wyboru dokonuje w tempie maszyny ustawionej na efekt – bach, i już wybrany towar ląduje na stosie niezbędności wypełniającej kosz po brzegi. Mógłbym też poczekać na taką, co studiuje etykiety dokładniej niż księgowy wyciągi bankowe. Ale to wszystko na nic. Gdy tylko się zbliżę do takiej, natychmiast pomyśli, że chcę ją uwieść, albo przynajmniej wykorzystać – finansowo, czy fizycznie, bez różnicy. Już na starcie stanę się gamoniem-łachudrą, namolnym, obleśnym typem, któremu z oczu źle patrzy. A jak ma mi patrzeć, gdy stoję przed nieskończonym stosem wielkości piramidy Heopsa, a gdzie oka nie zawieszę, tam inna cena, kształt i (zapewne) smak. Nosz diabli by wzięli wymyślacza tej całej rozpusty. Doktoryzował się na makaronie, czy co? Komu potrzebny makaron długi niemal na metr? Pasek do spodni z niego uplecie, czy włosy przedłuży przed karnawałem?


    Czyli – nie. Po prostu. Bezpieczniej nie pytać, choć każda z przechodzących, mogłaby taki doktorat zweryfikować od strony praktycznej i obalić co bardziej zuchwałe tezy. Chłopa pytać? A cóż ów biedak będzie wiedział? Tyle, co ja. Najlepszy byłby taki z kartką wypisaną ręcznie – miałby klarownie określone, który ma wybrać dla siebie. Precyzyjnie jak przykazania w dekalogu. Taki klient, to skarb. Tylko gdzie takiego znaleźć? Same smarkacze wokół się kręcą. Jednemu, to nawet glut z nosa wisi i płacze, że mu się mama zapodziała kiedy popijał przez słomkę zjedzone wcześniej ciasteczka. Oooo… Mama, to byłoby to, ale przecież nie będę dzwonił, bo wstyd i sromota. Wykład na dwie bite godziny. Sklep zamkną, zanim ukończę pierwszy semestr z wynikiem dostatecznym.


    Trudno! Sięgam na chybił trafił (byle nie muszelki i te przedłużki do włosów). Są! Świderki! Skręcone jak dżdżownice z przewlekłym skrętem kiszek. Że też komuś się chciało tak je wywijać. Podziwiam szczerze i boleśnie, nieco krytycznie zerkając na paczkę. Pół kilo? To nie za dużo? Niech tam. Głodny jestem, a zanim dotrę do domu (sześć alejek papieru toaletowego kostek również toaletowych, keczupów, octów, migdałów w proszku i w płynie, dzielnica promocji rozmaitych, przykasowe pokusy sto hektarów z okładem i sam nie wiem, czym jeszcze właściciel zechce mnie oszołomić, żeby osuszyć kartę debetową do kresu wytrzymałości – mojej i banku.


    - Jest pan do nich przekonany? - podchodzi do mnie chudy jak patyk młody facet – bo ja kręcę się tu bezproduktywnie od dwóch godzin i nie wiem, gwiazdki, łazanki, czy nitki…


    - Brachu! Nie pytaj. Samym pytaniem rozchwiałeś moją wątłą pewność, że tak ma być. Gwiazdki? Mojej by się chyba spodobały… Może się zamienimy? Dam ci świderki w zamian za gwiazdki – popatrzyłem z nadzieją, a widząc, że się waha dodałem – i piwo dołożę, jak znajdziemy odpowiedni sektor.


    - Wiesz co? - ożywił się – Przekonałeś mnie. Biorę gwiazdki, a piwo, to sobie sam wypij. Jak znajdziesz. Powodzenia życzę.


    Na odchodne pokazał jeszcze z grubsza, gdzie te gwiazdki znalazł. Poleciałem szukać, na wszelki wypadek nie porzucając swoich dżdżownic. Wezmę jedno i drugie. Najwyżej powiem, że nie mogłem się zdecydować, co wolę, bo podobają mi się obie wersje zdarzeń. A ONA ROZDYSPONUJE! I będzie git! Trzeba tylko znaleźć gwiazdki. Na początek, zamiast gwiazdek trafiam gniazda. Puste na szczęście. I lane kluseczki.


    - Absolutnie nie idźmy tą drogą – pomyślałem – Miał być makaron, a nie kluseczki. Tym bardziej takie, na które ktoś nalał. Ohyda! Czego to nie sprzedają w tych marketach. Zboczeńców nie brakuje, trzeba być ostrożnym. Rozumiem już, czemu te baby tak czytają metki. Może te moje dżdżownice też są niepewne?


    Czytanie metek bez okularów nie wchodzi w ogóle w rachubę – bez okularów mogę przeczytać reklamę jawnie szydzącą ze mnie – klient nasz pan. Można się nabrać. Ale trzeba być niespełna rozumu i uśmiechać się do każdej złotej myśli. Oni tu wszyscy mają mnie w … ONA prosiła, żebym się nie wyrażał i nie był przesadnie dosadny. Więc powiem tylko, ze czytanie jest niewykonalne bez astronomicznego teleskopu.


    Dotarłem do rurociągów, przez które chuda mysz przebiegnie i wąsem nie zaczepi o jej ścianę. Do sterty makaronowych prześcieradeł ułożonych jedno na drugim, jakby ktoś chciał cały hotel wyposażyć. Zacierki? Już to widzę, jak Moja Księżniczka się zaciera. Na samą myśl się spociłem. Wreszcie są! Gwiazdki. Ale mikre takie, to już nie wiem. Głupek wziął, pewnie dostanie z liścia od razu na wejście! Taką mizerotę nazwać gwiazdkami? Sieczka spod maszyny krojącej wygląda godziwiej. W życiu nie odważyłbym się do domu przynieść czegoś równie niepozornego. Chyba, że byłbym na diecie. Wtedy tak. Sześć gwiazdek i do roboty. Biegać po schodach, albo co. Spalić zapasy na czarną godzinę zbierane latami…


    - Boże! Czemu to takie trudne? Nie dało się tak zwyczajnie i po prostu? Kolanka? Pomyśli, że jej mi się już nie podobają i marzą mi się inne, młodsze...


    - Jesteś wreszcie – Moja Pani spadła na mnie znienacka, jak burza na las deszczowy – Co wybrałeś? Świderki? Do pomidorowej? Wiedziałam, że jesteś jakiś dziwny, ale że aż tak?



Wątek niemal miłosny.


    On był rozbudowany mięśniowo, ona preferowała raczej miękkie tkanki. Oboje mieli w nadmiarze. Siedzieli naprzeciw, on wracał być może z treningu, ona z wielkimi siatami wiktuałów, plus torba z przytroczoną sztuczną szynszylą, zapewne po skromnych zakupach spożywczych. Aż się prosiło o ciąg dalszy, bo żadne nie zamierzało wysiadać, więc kolanko w kolanko mijali kolejne przystanki żując gumę, słuchając melodii sączących się z słuchawek.


    Obok siedzieli napompowani alkoholem, rubaszni budowlańcy umilający wszystkim podróż niezbyt wyszukanymi komentarzami, przemknęła jakaś niewiasta w skórzanych szortach. Jakiś chłopak rekompensował sobie brak podbródka geometrycznie przystrzyżoną brodą, doświadczona życiowo pani posilała się batonem zawierającym miliard kalorii, staruszka zawinięta w kilometry szala gaworzyła coś od rzeczy swojej nieco młodszej towarzyszce. Tłok ominął autobus z szacunku dla scenariusza, więc jechaliśmy czekając na rozwój epizodu i ewentualne sceny dramatyczne.


    I faktycznie – rozbudowany wstał, pozbierał co swoje i poszedł do wyjścia. Wstyd powiedzieć, że niosła się za nim łuna świeżo wyciśniętego octu. A pani okazała się istotą słabowzroczną do tego stopnia, że nosem wodziła po monitorze smartfonu, żeby cokolwiek zobaczyć. Jasnym więc było, że pozbawiona wzroku skorzystała (a tak naprawdę – zrezygnowała) z węchu i miłość do korniszona nie zdołała wybuchnąć z braku napojów wyskokowych. Ogóreczek pod wódeczkę byłby w sam raz, ale bez niej? Zapomnij o ekscesach!



piątek, 26 kwietnia 2024

Starzy, dobrzy nieznajomi.

 

    Mała Budda dziś przypominała bałwanka – kulka korpusu, na niej kulka głowy, a na wierzchu kuleczka z włosów. Szpacze zastępy zwiadowcze penetrują osiedlowe nieużytki i pacyfikują co tylko się da pogwizdując nonszalancko. Rozpalone niemal do białości słońce zawisło nisko nad ziemią i ani myśli ja ogrzewać. Kobiety zaplatają nogi czekając na transport, albo biegają wzdłuż ulic usiłując zgubić w zadyszce wszystko, co przeszkadza im zostać gwiazdą wybiegów mody. A ja się dziwię, że komuś podobają się na wpół zagłodzone charty.


    Nad zrekultywowanym wysypiskiem śmieci maże się niebo rozmleczone wstęgami chmur, poniżej zaczyna mościć się droga dla autobusów, żeby nie stały w korkach. Wierzby udają zwiędnięte duchy okryte zielonym prześcieradłem. Rude kobry utrwalają nienachalną znajomość gawędą, że zimno, że spać się chce, że w ogóle i dobrze, że wreszcie weekend i można dłużej.


    Na jaworach grona nasion zwisają żałobnie, śliwy wiśniowe ściemniały do buraczej czerni kontrastując z młodą żółtozieloną barwą trzmielinowych krzewów. Wróżba Na Dzień Dobry wydaje się dziś zatroskana. Może słuchawki się jej popsuły, może taneczny krok uwiązł jej między biodrami, a dłonie trzyma głęboko w kieszeniach. Kierowca słucha muzyki pokolenia prokreacyjnie bezużytecznego. Czapla zirytowana impertynencją wędkarza, który zbyt natarczywie się przyglądał zmieniła miejsce połowów i poleciała kawałek dalej, by tam wpatrywać się jak Rzeka płynie.

O rany!

 

    Wczorajsza mała Budda – dziś w wersji współcześniejszej – jako mała Mi, z papieroskiem w dłoni, potwierdziła tezę o kobiecej zmienności. Jak niewielkie, nabzdyczone tornado, które dopiero co oderwało się od ziemi i ruszało w szeroki świat, zajęła centralną pozycję na przystanku skąd wchłonęły ją środkowe drzwi. Co dalej? Dalej widok przesłania mi kozacki golem. Gdyby chcieć obłożyć go blachą, jak starożytnego rycerza, nic mniej jak czołg nie nadawałoby się na zabudowę. Aż dziw, że uchował się tak daleko od linii frontu, choć ta ponoć zbliża się wielkimi krokami. Przeoczyć takie monstrum mogła jedynie wyjątkowo skorumpowana komisja wojenna.


    Autobus, gnany nieznanym imperatywem przejechał Miasto zbyt szybko, żebym nacieszył wzrok świeżo mianowaną Wróżbą Na Dzień Dobry. Musiała mi wystarczyć starsza pani w minispódniczce (pastelowe róże na pogorzelisku), sprawdzająca co chwilę, czy dostrzegam jej niepowtarzalną urodę. A i owszem. Ale nie chwaliłem się tym zbytnio. Te młodsze są zdecydowanie bardziej zdeterminowane w poszukiwaniu szczególnej formy atencji. Kobieta o uszach nafaszerowanych metalem najpierw zademonstrowała srom, po czym odwróciła się, żebym mógł podziwiać nienaganne zaplecze. Leginsy naprawdę można naciągnąć tak, że da się podziwiać szczegóły przewidywalnego tatuaż. Być może owe panny nie widzą innej szansy na prokreacyjny sukces, więc stosują agresywny marketing bezpośredni, połączony z bezwstydną autopromocją. Czyżby zastraszeni bezpośredniością niewieścią młodzieńcy woleli poddać się własnoręcznym metodom rozładowania napięcia seksualnego, omijając płeć przeciwną łukiem szerszym niż potrzebna na negocjacje warunków wzajemnej uległości? Świat zmierza w zdumiewającym kierunku.


    Wysiadłem, pozwalając nogom na swobodny wybór ścieżki, żeby nie wpaść w rutynę. Dziś okrążałem wyspy, idąc wzdłuż Rzeki i żywopłotu kwitnących, obłędnie pachnących róż. Rzeka płynęła spokojnie, pozwalając cieniowi wysoko lecącej czapli taplać się w burym nurcie. Na mostach kołysały się tramwaje, mirabelki na wątłych przyczółkach ziemi chwaliły się jagodami przypominającymi małe, zielone oliwki. Studentka w brązowych rajtuzach założyła czapkę z uszami, deklarując jednoznacznie, że nie zamierza dorastać przed Juwenaliami, aby nie stracić zabawy.


    Na przystanku nieletnie dziewczynki przytulały się do siebie, całowały, szukały pieszczot, kompletnie nie przejmując się mijającymi ich oryginałami, jak choćby doskonale odkarmione dziewczę, które (chyba) założyło kurteczkę na nagie ciało i wyszło z nie-wiedzieć-czyjego domu w zauważalnym pośpiechu.

czwartek, 25 kwietnia 2024

Uciesznie.

 

    Sympatyczna, kompaktowa Budda cała w pastelach, uzbrojona w pomarańczowe pazurki przez okulary wpatrywała się w grillową ofertę marketu spożywczego, to ziewając dyskretnie, to oblizując się w chwilach zapomnienia. Bzy-albinosy potrafią bielą zawstydzić kwitnące jarzębiny. Głogi wystrojone w burzę różowych, albo białych zdają się być pluszowymi drzewami, choć pień wygląda na bardziej żylasty od dębu, a ciernie ukryte w gąszczu kwiatów ostrzegają przed ułudą miękkości.


    Zauważam od pewnego czasu rosnącą popularność plecaków zastępujących niewygodne torby i pozwalające zachować wyprostowaną sylwetkę, dresy używane w życiu codziennym, jako strój wyjściowy uzupełniony do kompletu adidasami. Wygoda przed etykietą? To chyba jeden z niewielu plusów minionej pandemii.


    Wędrująca z uśmiechem kobieta o kształtach niecierpliwiących się w otulinie leginsów kolejny raz wywołała mój uśmiech, gdy autobus mijał ją w innym miejscu niż wczoraj. Pani idąc niemal tańczyła, a dłonie odchyliła jakby była pingwinem. Skrzydełka-stateczniki być może pomagały jej zachować równowagę, jednak otoczenie (męskie) raczej z owej równowagi wytrącała. Może stanie się kolejną „wróżbą na dzień dobry”? Poprzednie dały mi sporo bezzasadnej radości.


    Szpaki grasują w wybujałej przedwcześnie trawie i wydłubują z niej co smaczniejsze kąski. Kaczor z kaczuszką, w poszukiwaniu prokreacyjnej intymności kołowali nad opuszczonymi ogródkami działkowymi, by schronić się w kruchych ramionach uschniętego modrzewia.


    Dzień kobiet zwalistych dołem. Grawitacja najwyraźniej rzuciła się na niewiasty i wyssała im tkanki powyżej pasa, przekierowując bogactwo poniżej granicy. Skojarzenie z matrioszką nierówno złożoną narzuciło się samo, nieproszone.

środa, 24 kwietnia 2024

Dziwny świat.

 

    Posiwiały trawniki, pnącza wyglądają na spalone, niektóre drzewa także. Dziwna ta wiosna, nienaturalna. Skrzepłe dmuchawce nie boją się wiatru. Babochłop, wystrzyżony jakby szedł na wojnę, eksponował wdzięki rozparty na rurach poręczy, podrygując nieumiejętnie i bez klasy. Chudziutka dziewczyna stojąca na chodniku wyglądała jak głodna czapla wpatrująca się w mętny nurt, chcąc uchwycić srebrzysty błysk łusek.


    Na zewnątrz uśmiechnięta kobieta skutecznie maskująca upływ czasu makijażem, szła w leginsach, pozwalając tkankom na swobodne przemieszczanie się w cieniutkich granicach wyznaczonych materiałem. Absolutnie zachwycająco! Starsza pani na rowerze, wiozła w koszyku spory bukiet kwitnących gałęzi złotlinu. Na ołtarz ofiarny, by jutrznię uświęcić?


    Garbaty biegacz pchał przed sobą trójkołowy wózek z dzieciątkiem zamkniętym szczelnie brezentem i folią. Młode dziewczę, w butach roboczych, ogrodniczkach, flanelowej koszuli i polarem czekała na zmianę świateł – budowniczka? Budowlanka? Budówka? Trudno o równie piękny widok. Przynajmniej o dwie klasy wyżej niż kobieta pod pełnymi żaglami, czy okręt w galopie!

wtorek, 23 kwietnia 2024

I kto tu jest nienormalny?

 

    Pustułka w locie stojącym wypatrywała śniadania na skraju pola rzepaku – tak, w Mieście można spotkać uprawy pomiędzy blokami…


    W autobusie emerytowany Rumcajs przez korekcyjne okulary wypatrywał zapodzianego kapelusza. Bez skutku. Inny emeryt, okryty czapką z daszkiem, upuszczał spod niej kłębiące się myśli, ilekroć autobus przejeżdżał obok kościoła. Gdybym o tej dziewczynie miał powiedzieć „szczupła” musiałbym ów epitet podwoić. Naciągnęła skarpety na dżinsy, w które cudnie wepchnęła podwójną szczupłość tłoczącą się tam z niewątpliwym wdziękiem. Rowerem jechał chłop w zimowej kurtce i sandałkach – i to ja jestem „dziwny”. Do kompletu baryłkowaty gość skrywał pomysły pod czapką i dwoma kapturami – nie chciał, żeby mu się przeziębiły.


    W komunikacji miejskiej można wejść w posiadanie cudzych rozterek zupełnie niechcący. Dziś usłyszałem fragment rozmowy, w której z mojej strony połączenia padły słowa:


    - Słuchaj! Bo ja niby mam męża… bo mam… ale zapomnę...

niedziela, 21 kwietnia 2024

Spotkanie z absolutem.

 

    Chwyciłem nieskończoność i ścisnąłem mocno.


    - Ale jej gały wybiło – pomyślałem – pewnie zsiniała na pysku… Tylko, gdzie nieskończoność ma pysk?


    Żonglowałem myślami, nie przestając trzymać ją za coś tam... za cokolwiek... Mam nadzieję, że dorosła i nie posądzą mnie o jakieś ukryte ciągoty ku nieletnim. Nie… Bzdura! Nieskończoność pewnie jest starsza od świata. I może, zanim układ nerwowy doniesie jej informację, że czas krzyknąć „ała!” zwłoka przerodzi się w lata świetlne, a owo coś schwytane przeze mnie obumrze, albo zmutuje i zaowocuje odrębnym życiem.


    Trzymałem, choć ręka mi się pociła. To jak z tym bykiem, którego łatwo dosiąść przy wsparciu asysty, a zleźć bezpiecznie już ni cholery nie idzie. Więc napinałem wątły muskuł, nie chcąc uwolnić potwora i myślałem, co z nim począć, aby się nie odwinął. Ów pysk mnie kusił. Zamalowałbym w papę i po kwiku. Byłby czas uciekać, albo kopniakami zapewnić sobie wygrywającą przewagę. Albo w jaja… Chyba się rozmarzyłem, bo skąd nieskończoność ma mieć jaja? A jeśli to ona? Kopać babę w jaja może tylko mieszkaniec szpitala psychiatrycznego. Może nie całkiem mi daleko do podobnej etykietki? Wszak trzymam tę małpę mocno w garści. Jak wesz trzymająca się końskiego ogona.


    W końcu olśnienie. Wszystko przez oczne miraże. Zerknąłem bowiem w prawo, a tam nieskończoność wiła się poza granice widzianego. Pysk nie mieścił się w zasięgu wzroku. W lewo – podobnie. Mgły nieostrości obrazu przesłoniły możliwe zwieńczenie sylwetki.


    - A więc to tak! - sapnąłem dumny z osiągnięć dedukcyjnych – złapałem ją w pół i tym moim chwytem podzieliłem ją na części. Może nawet połowy. Pół nieskończoności, to już nie cała sztuka. Czyli da się. Koniec został określony. Przód powinien mieć ów niezauważalny pysk gdzieś tam. A skoro byłem tak zdolny, żeby podzielić nieskończoność skutecznie i szczęśliwie, to czemu miałbym nie zgadnąć, z której strony jest odwłok, a z której pysk?


    Przyłożyłem drugą dłoń, niecały metr dalej. W prawo. Znaczy – dla mnie w prawo, a jak tam wyszło nieskończoności, to nie wiem.


    - Sprytne! Teraz mam pół nieskończoności, niecałe pół nieskończoności, a między rękami fragment nieskończoności… Szczeniaczka takiego. Okrawek, strzęp… Bez pyska i odwłoka, ale jednak. A gdyby tak wyrwać toto z całości i cisnąć do lasu, albo do rzeki? Wytworzyłbym nowe życie, a przy okazji zmusił dwa większe fragmenty do ujawnienia zakończeń. Chyba po własne dzieciątko by przyszli? Ludzie rozmnażają się przez podział, ale o wyniku dzielenia nie zapominają zbyt chętnie o szczątkowej ofierze. Opiekują się i troszczą.


    Spróbowałem szarpnąć, ale trzymała się dzielnie. Miliardy lat doświadczenia. Bez sprzętu nie uciągnę. Już łatwiej zlokalizować pysk i choć paluch w oko wrazić na początek, a potem powalić, zniewolić, zmusić do kolaboracji, uległości, czy co tam znajdę na mrocznym dnie własnej duszy. Może popełnię z nią mezalians, albo choć zatrudnię do sprzątania i innych gospodarskich obowiązków?


    Pociągnąłem jedną ręką, co popchnęło mnie naprzód. Jakbym linę przeciągał, tak ruszyłem wzdłuż nieskończoności, z każdym krokiem zbliżając się do niewidzialnego pyska. Szedłem i szedłem, tłumiąc wątpliwości, czasem pogwizdując i opowiadając duperele z własnej, krótkiej przeszłości. Nieskończoność nie chwaliła się niczym. A może mówiła, wymawiając każdą sylabę przez dwa wieki, więc zanim powije pełne zdanie, ziemia się rozpadnie i przejdzie do historii?


    Przyjemniej szłoby się we dwoje. Można byłoby po drodze… Oblizałem się tylko, błyskawicznie dostrzegając mnożące się możliwości. A byłem sam. Przyspieszyłem i czas jakiś gnałem, udając, że za kolejnym widnokręgiem znajdę chętnego do wspólnej podróży do pyska nieskończoności. Sam ze sobą wynegocjowałem uległość względem wspólnika, żeby i on (a jeszcze lepiej ona) miał coś z tego poświęcenia się idei.


    - A jeśli to uroboros? - Trwoga mnie dopadła pośród zmierzchu, który nie przyniósł rozwiązania dylematu – Jeżeli początek pożera koniec, albo wręcz przeciwnie? Jeśli nieskończoność toczy się kołem, wstęgą Mobiusa, nie mając tego miejsca, w którym rozpina się niczym pasek? To możliwe? Skoro nieskończoność jest możliwa, to brak złącza również. Na początku wszystkiego nieskończoność nie miała od kogo uczyć się, że koniec wymusza początek, a początek zmierza do końca bez nadziei na ucieczkę z zaklętego kręgu istnienia. Najwyraźniej musi być bardzo stara. Może nawet już nie myśli, bo ją Alzheimer dopadł tak dawno, że straciła świadomość istnienia.


    A ja chciałem tę starowinkę wziąć na but i skłonić do… tfu! Nekrofilia nie darmo jest zboczeniem godnym potępienia! Już miałem machnąć ręką i puścić tę francę, niech się znów scali w pełną nieskończoność bez mej skazy na grzbiecie, bo strach mnie odszedł zupełnie w obliczu niedołężnego wroga, kiedy ostatnia iskierka zdrowego (?) rozsądku zapytała, skąd pomysł, że trafiłem na starą nieskończoność. A może to gówniarz w przedszkolu nieskończoności? Osesek, względnie nastolatka krnąbrna i egoistyczna, albo cyniczny młody samiec skłonny do tyranii? Nie mylić z tyraniem. Tyrałem ja, wlokąc się ku domniemanemu pyskowi, który już obrósł we mnie w mitologię najmarniej trzytomową. Prozą, nie wierszem. Z takim pyskiem mógłbym się zaprzyjaźnić. Umiałbym. Jestem jak kameleon. Potrafię żyć pośród zmanierowanych gogusiów w krawatach i koszulach wykrochmalonych na blachę i wśród wonnych braminów rozpoczynających dzień od dawki alkoholu etylowego dowolnej rozpiętości. Sam, czy w towarzystwie, doskonale radzę sobie z teraźniejszością, ale ona wydaje się taka pochopna… Tak szybko ucieka, wycofuje się, zostaje osadem na dnie pamięci. Nieskończoność zdaje się być jej przeciwieństwem. Niby jej nie ma, a dopiero kiedy człowiek zabierze się do dowolnego dzieła, natychmiast się pojawia z tym swoim ironicznym interwałem czasu, zbyt wielkim na możliwości ludzkie.


    Wlokłem się już na obolałych nogach i gdyby teraz ów pysk się pojawił, nie miałbym sił na wyczyny piłkarskie. Przystanąłem, wciąż nie puszczając schwytanej. Otarłem pot z czoła i uświadomiłem sobie, że nie bardzo pamiętam już po co szukałem pyska. Zaćma umysłowa. Podrapałem się po głowie, a tam, zamiast gęstwiny włosów, jakieś posklejane potem resztki. Na dłoniach wyrosły plamy wątrobowe, tworząc niezrozumiałą mozaikę, oddech płytki, nierówny, dupa ciężka, błagająca zmiłowania. Musiałem. Po prostu musiałem usiąść i odpocząć choć chwilę. Oprzeć się plecami o nieskończoność, żeby mi się nie zapodziała i posiedzieć. Odrobinę marną, jak długość życia jętki. Puściłem nieskończoność, by zrealizować kaprys. Rzecz zdawałoby się prosta, a jednak nie. Wszechobecna słabość przegryzła się przez komplet mięśni. Powiedzieć, że siadłem, to szyderstwo. Przewróciłem się i zgasłem. Jak wypalona do dna świeca. Chciałem się oprzeć plecami o nieskończoność, ale nie było jej tam. Wcale. Kadłub zaskoczony pustką poleciał dalej, aż wyrżnął na ziemię ciężko i bez wdzięku. Zanim zdążylem się zmartwić było już po wszystkim. Nieskończoność nachyliła pysk tuż nade mną. Nawet nie śmierdziało jej z gęby, choć pomarszczona była bardziej niż jabłuszko zimujące w ziemnym kopcu. Przyglądała mi się beznamiętnie.


    - Ostatnia okazja – szepnęła mi wprost do ucha – naprawdę chciałeś mi nakopać? Chyba cię lubię zuchwalcze! Ale ty już tutaj zostajesz. Ja lecę dalej, bo kolejni czekają na balustradę. Drogowskaz ku przyszłości. Rozkładaj się na chwałę ziemi!

sobota, 20 kwietnia 2024

Wycieczka w deszczu.


    Na przystanku dziewczynka obudowana gadżetami, które mają ją „udoroślić”. Elektroniczny papieros, puszka energetyka, sztuczne pazury, makijaż dziwki idącej do pracy i obowiązkowe leginsy odsłaniające więcej, niż ktokolwiek się przyzna. Reklama bezpośrednia i dosadna, choć wulgarna i niesmaczna. Aż się niebo rozpłakało i to na dobre. Obserwując tablice rejestracyjne (z braku lepszego zajęcia) dochodzę do wniosku, że kozackich tablic można zauważyć więcej, niż tablic dowolnego województwa poza tutejszym. Nie na darmo Miasto „urosło” o jakieś 270.000 obywateli. Mało które w Polsce potrafi znieść taką inwazję.


    Bladziuteńka dziewuszka mocno wypukła tam i siam wiodła swego wymarzeńca w deszcz, tłumacząc mu zawiłości i zasady zjawiska atmosferycznego, a on osładzał bielą zębów afrykańską karnację i nie potrafił ukryć radości z niebiańskiej wody. Tamaryszki ugięły się pod naporem różowości opitej wodą bez umiaru. Czerń skrywająca kobiecą intymność wyeksploatowana jest do granic możliwości – cud, że nie popadła w kicz. Zerknąłem w przód – czarne dziewice. W tył – oczerniałe wdowy. Pomiędzy – ach, ciemno aż dudni od małych czarnych pozwalających kolanom świecić kontrastową bielą, od bluz wymagających od ciał ujawnienia się, by i one mogły zaistnieć, butów, czapek, spodni, torebek, myśli, włosów i oczu. Dobrze, że płot dzielący ogródki działkowe od chodnika zarósł kiściami kwiatów wisterii udającej dojrzałe winogrona.


    Jadę wzdłuż bloków zdających się być pokłosiem wielkich koszar, familoków, masówki solidnej i krępej, gotowej przetrwać wszystko, z trzęsieniem ziemi włącznie. Podziwiam budowle, lecz nie mogę nadziwić się balkonom, z których bezwidocze panuje na okrągło. Po co komu balkon na cztery pasy korka komunikacyjnego, który nieco luzuje w świąteczne noce? Niektórzy, dręczeni upokorzoną ideą zamurowali te nieszczęsne twory, zwiększając powierzchnię pokoju. W jednej z alejek dostrzegam krępego gościa odpoczywającego po dźwiganiu hantli. Ciężarki wyglądają na jeszcze bardziej krępe i zdeterminowane do dożywotniej współpracy z grawitacją. Pod wiatą dworcowego przystanku dwóch niezbyt doświadczonych życiowo dżentelmenów bezczelnie rozpija pół litra wódki w asyście kolorowego nektaru.


piątek, 19 kwietnia 2024

Zdarzyło się.

 

    Modnie wystrzyżone klony zmieniły się w zielone kule na patyku. Szpaki wymyślają nowe bity, żeby oszołomić wybrankę czymś nowoczesnym i oryginalnym. Dziś wysłuchałem czegoś na kształt trzepania dywanów. Nie powaliło, ale nie ja miałem ulec. Na skrzyżowaniu dostrzegam chudzinkę z zasuplonymi z zimna nogami. Czeka na transport tak wytrwale, że niebo się rozpłakało. W autobusie karampuk ogryza pazurki w trakcie lektury teleinformatycznej, inny informuje kogoś, że jedzie właśnie do znoju codziennego bez większych przeszkód.


    Krągła blondyneczka oklepuje bioderka w rytm muzyki wysiąkającej z słuchawek dousznie. Dwóch starszych facetów zmienia przystanek na przeciwległy, jakby było im wszystko jedno dokąd pojadą. A może zmienili plany? Na moście zmarznięte okularniczki śmieją się, chowając czerwone dłonie w rękawy kurtek. Nastolatka w zapiętym płaszczu wygląda, jakby nie miała na sobie wiele więcej. Inna, w grubej bluzie z kapturem wygląda intrygująco, gdyż bluza nie sięga pępka. Można marznąć punktowo?