czwartek, 27 marca 2025

Potop topi wtopę w topie.

 

    Księżna Pani, w kapelusiku o zapewne modnym odcieniu beige (prawda, że brzmi zdecydowanie lepiej niż prymitywny beż?) założonym jako kontrapunkt dla równie zabeżowionych spodni dresowych zadawała szyku na przystanku, budząc podziw i inne wyrazy ze strony plebsu. Aż sroki zaczęły rechotać i nikt ich nie pytał, czy aby na pewno warto.


    Nad Rzeką żywopłot z ostrokrzewu okalał hotel i rumienił się aż od jagód gęsto wiszących na gałązkach. Ulubiony most, od dawna w remoncie udostępnił piechocie jeden z chodników. Co z tego, że nawierzchnia pozostaje w fazie koncepcji projektowej. Grunt, że na drugą stronę przejść można.

środa, 26 marca 2025

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 14.

 

    Dorastający faceci są wyszczekani i skorzy do udowadniania światu własnej wyższości, lecz z wiekiem stygną i pokornieją.


    Kobiety, startują w życie cichutko, jako szare myszki, choć z czasem liniowo przybywa im bezczelności.


    Dzieci wstępnie się rozpychają i trenują organ wokalny bez względu na płeć.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 13.

 

    Kobieta jest stworzona do konsumpcji „epizodów erotycznych” wydajniej od mężczyzny - stać ją na wielokrotny orgazm, przy krótszej regeneracji. Męskie wyczyny stanowią wyłącznie tło suto zakrapianych biesiad. Paradoksalnie, przy takim potencjale, napastnikiem seksualnym niemal zawsze jest facet.

W tężniach tętni tężyzna tęgich.

 

    Idący przede mną facet okazał się chyba-kobietą, choć pewności było mi brak. Przecież nie dopadnę nieszczęśnika, żeby poczynić drobiazgowych obserwacji. Dżokej szedł zamaszyście, jakby ramionami chciał odepchnąć wilgoć od siebie. Dwóch dżentelmenów umajonych dezodorantem o zapachu octu (aromat identyczny z naturalnym) bawiło towarzystwo podróżujące tramwajem elokwencją gęsto nadziewaną wulgaryzmami. W chwilach trawienia informacji i klejenia wątków panowie zajmowali się wzrokową degustacją dziewczyny w okularach. Pani miała na głowie pewnie świeżo kupiony, cudny, czerwony berecik. Musiał być drogi, bo na chusteczki do nosa już zabrakło i dziewczę ocierało nosek całą dłonią. Zdaje się, że na staniczek również jej zabrakło i to stało się praprzyczyną zainteresowania ze strony dżentelmenów.


    Tramwaj zatrzymał się na światłach, czekając na pozwolenie wjazdu na most, a kiedy już takowe uzyskał, wjechał i zatrzymał się, czekając na kolejną zgodę – tym razem na zjazd z mostu. W moim Mieście idiotyzmy komunikacyjne najwyraźniej są normą, która powoduje, że głowa chce mi się odkręcić ze zdumienia. A podobno jest jedynym miastem, w którym implementacja ITS (inteligentny system transportu – oczywiście skrót od wersji angielskiej) powiodła się. Na najwyższej gałęzi robinii zalęgła się wielka kula jemioły. Tak ciężka, że gałąź ugięła się pod brzemieniem. Drzewo ogołocone z większości gałęzi wyglądało jak uliczna latarnia. Kwitną śliwy wiśniowe i głogi. Cztery żurawie osaczyły labirynt rusztowań i przyglądają się mrówkom wznoszącym kolejne kondygnacje ku słońcu.

wtorek, 25 marca 2025

Nas troje łączą nastroje.

 

    Za oknami mgła. Gęsta, żółta i tłusta. Taka mgła potrafiłaby konia zadusić na śmierć. Szczęściem konie, to rozsądne zwierzęta i pochowały się, więc mgła dusi światła latarni. Być może trwa pomiędzy nimi życie utajone, ale czy aby na pewno? Pójdę. Zobaczę, a raczej dotknę tej szumowiny. Może warto pomyśleć o testamencie? Koni nie widać i nie słychać. W oknach osiedlowych sypialni i kuchni trwają jeszcze błogie sny, a kawy ani myślą się gotować na cokolwiek.

poniedziałek, 24 marca 2025

Napięcie na pięcie za pięć zapięć.

 

    Czekolada ze szpinakiem? Szpinakolada!


    Na placu zabaw niewielkie stworzenie płci jeszcze niezdecydowanej, za to w brudnoróżowym kasku i wyglądające dzięki niemu na podgrzybka. Ujeżdżało trójkołową hulajnogę. Trzy gracje (łącznie jakieś dziesięć lat) obserwowały go bacznie z wysokości ławeczki, pod którą majtały się im nóżki. Jakaś mamusia bujała synka, psy po wiosennych postrzyżynach zerkały na sroki udeptujące korony kulistych klonów, nastolatka piękna alternatywnie w rajstopach tak dziurawych, że musiała założyć dwie pary, żeby cokolwiek ukryły, albo choć punktowo utrzymywały ciepło poza zasięgiem wzroku. Jedno z ud miała spięte obróżką z ćwiekami, coś jakby pas do pończoch dla desperatów zakochanych w sztuczkach BDSM.

niedziela, 23 marca 2025

Stercząc z tarczą (nie starczą).

 

    Stało się. Jako istota mająca kontakty (z niesamowitymi doniesieniami z mrocznego frontu ekologicznej walki o przetrwanie), wiedziałem to i owo zarówno o epoce lodowcowe, jak i o globalnym ociepleniu. Normalnie – człowiek renesansu. Wiedza z obu końców termometru trawiła moje myśli, oraz podświadomość! Może dlatego, wiedziona kobiecą mądrością oddelegowała do tego zajęcia właśnie mnie. Miałem zwalczyć domowy lodowiec, postępujący nawet szybciej niż giganty z przeszłości, i równie uciążliwy. Miałem być nieustępliwy, zdeterminowany i gotów do poświęceń. Zaraziła mnie także… niedopowiedzianą obietnicą, z jaką zderzają się Zwycięzcy. O pogardzie dla przegranego ledwie wspomniała, odwracając się na palcach i kręcąc kuperkiem w drodze do tam, gdzie lodowiec nie sięgał. Jeszcze…


    Kuperek miała taki, że gotów byłbym rozebrać ów lodowiec na elementy pierwsze i złożyć ponownie z przeciwnym zwrotem. Rzecz w tym, że to trwałoby ze trzy epoki, a ten kuperek do cierpliwych nie należał. Walkę trzeba było wygrać w jednym, krótkim podejściu, niechby krwawym (dla rekonwalescentów zdarzały się nagrody długofalowe). Zacząłem od sporządzenia planu batalii. Ja-ciepły, miałem stanąć w szranki z onym-zimnym niebosko. Niby pochodzimy z jednej ligi tańcząc na skali termicznej jak dwa gołąbki na energetycznej trakcji, ale… niepewność podszeptywała mi, że w tym starciu nie będę Goliatem, a wyjątek Dawidowy podkreślał jedynie ogrom trudności.


    Na początek uzbroiłem się. Nóż, łopata śniegowa, suszarka przemysłowa, pół litra (przed walką dobrze jest stłumić wątpliwości płynem rozluźniającym). Umundurowałem się w strój maskujący (czapka uszanka, walonki, szalo-kominiarka, arktyczne futro z renifera (może z reniferzycy, bo to niezwykle gorrrące babeczki). Obudowałem się teoretycznie:

    - Raz - Ruscy odkopali mamuta na Syberii i zanim dotarli naukowcy, by go badać, zdegustowali go do czystej kości – cała wiocha szczęśliwych znalazców przetrwała z brzuszkami łagodnie wzdętymi nieskażonym mięskiem bez chemicznych dodatków.


    - Dwa – woda pochodzenia lodowcowego jest tak czysta, że nawet grzechy pierworodne, bliźniacze, czy nawet pięcioraczkujące potrafiła zlizać z duszy do czysta. W drinkach taka woda kosztowała porównywalnie do budżetu Pernambuco.


    - Trzy – uwalniane z lodowych okowów zwierzęta (przynajmniej w początkowej fazie) były mało ruchliwe, zziębnięte i nieco skostniałe, więc paleozoicznego komara trzepnąć gazetą nie było wyczynem na miarę Księgi Rekordów Guinnessa.


    - Cztery – bakterie, zarazki, grzyby i wirusy – owszem, musiały istnieć, ale czy w początkującym świecie mogły być zaawansowane technologicznie? Czy nowoczesna medycyna nie dorobiła się dzięki nanotechnologii i ministerstwie wojny nie takich jadowitości. A skoro przetrwałem globalne skażenia gleby, wody, żarcia i powietrza, to przeżyję wszystko.


    Poczułem zew. Zew krwi. Pobudzany rytmicznym stukaniem pantofla o salonowe klepki, popędzany głosem nie znoszącym zwłoki innej niż wcześniej wskazanego wroga, a tym bardziej dramatycznych pytań niegodnych mężczyzny (np. dlaczego ja?) Krew, nieco rozrzedzona animuszem w płynie (40%, organicznie rozrzedzone do wartości netto na poziomie 1,5 promila) zagrała nie czekając, aż Wojski za róg chwyci i poszedłem w bój. Znaczy – odciąłem wrogowi dostęp do zaopatrzenia. Przeciąłem linię energetyczną, odciąłem od sieci zarówno fizycznej, jak i wirtualnej, a następnie szarpnąłem drzwiczki. Na oścież, jak gbur niewychowany. Wróg, rozkraczony przede mną bezwstydnie zaczynał puszczać soki. Spontanicznie, niczym dziecko moczące spodenki ze strachu przed klapsem.


    - Mało! - warknąłem i zacząłem rechotać. Barbarzyńcom wolno wszystko.


    Sięgnąłem do wnętrza i zacząłem wyjmować to, co odklejało się od topniejącego czoła lodowca. Najpierw poszły żeberka. Z kością, nie z chrząstkami. Potem ogon czekający na swoje przeznaczenie, parę kości szpikowych, jakieś podroby, kilka steków, Wreszcie rosołowy korpus. Złota klatka z której dusza ulotniła się razem z krwią. Długie jelita kiełbas wypłynęły na podłogę, niczym wnętrzności samobójczo patroszonego samuraja. Konie musiał być bliski, jednak wróg podstępny najwyraźniej sięgnął bo broń ostatecznej zagłady – potop. Biblijny, nadmiarowy, jak tylko kara boska potrafi.


    Niepokój drążył we mnie tunele, zaczynałem rozglądać się nad odwrotem i poszukiwaniem bezpiecznej przystani, gdy na ziemię sprowadził (zwodował?) mnie głos zasiedlający tkankę nieco powyżej ślicznego kuperka, który mnie wyprawił w bój:


    - Jak idzie Skarbie?


    - Skarbie? Do mnie? - takie słowa zwykle powodują niekontrolowane wzwody, kończące się jądrową reakcją łańcuchową. I cóż biedny miałem począć z napuchniętym rozporkiem ukrytym głęboko pod reniferowym okryciem.


    - Jeszcze chwila Moja Piękna. Koniec już bliski.


    Z łazienki przyholowałem wiadro i dwie miski. Bojowe amfibie swobodnie kołysały się nad kurczącym się brzegiem rozlewiska. Zgrzałem się na myśl, że potop nawiedzi Kuperek zanim spełnią się obietnicę. Aż się spociłem. Zrzuciłem futro arktycznego jelenia wprost w ocean słodkowodny. Chlał wodę, aż miło było popatrzeć. Taki renifer za życia nie widział tyle wody. Pewnie, kiedy się chciał napić, gryzł lód. Wodę widziałby tylko podczas sikania, gdyby rozmieszczenie narządu wzroku względem narządu wydalniczego.


    - Niech pije bydlątko – pomyślałem – spragniony niemożebnie, ułatwi rozwiązanie problemu.


    I faktycznie. Renifer, a raczej jego pośmiertna powłoka wyczyściła podłogę niemal do sucha. W tym czasie ja osuszyłem flaszeczkę animuszu. Futro pierwszego nosiciela nabrało szczytowej, życiowej masy, którą dzięki przyjętej dawce farmakologii dźwignąłem z lekkością kokainisty wciągającego kreskę. Nad jego losem zamierzałem zastanowić się później, w spokojniejszych czasach, więc eksmitowałem bydlę na balkon. Może się przyda w zwalczaniu suszy, albo przy tworzeniu osiedlowego oczka wodnego?


    Musiałem dokończyć dzieła, nim wróg się zorientuje w rozmiarze porażki. Otarłem pustą wnękę szmatą, wraziłem ciągle zmrożone ochłapy w dopiero co odzyskaną kubaturę polodowcową, kłapnąłem z ułańską fantazją drzwiami, a co! Niech zazna moresu! Odtworzyłem linie zasilające, ostrzegłem renifera (reniferzycę) żeby pozostał na posterunku i nie robił nic głupiego i oblizując się lubieżnie pognałem do salonu, sprawdzić, czy kuperek gotów jest na powrót zwycięzcy. Bo ja, na wdzięczność jak najsztywniej!

Prasówka cd.

 

    Chiny i Rosja zmniejszyły lukę w postępie technologicznym i powstała „najtrudniejsza sytuacja strategiczna w całej historii” Dotyczy to oczywiście historii USA, wcale nie tak długiej. A zmniejszanie luki polega na tym, że chińskie satelity potrafią to, czego nie potrafią amerykańskie – tankowanie w przestrzeni kosmicznej, zakłócanie sygnałów, strącanie satelitów i przesterowywanie ich na inne orbity. Sam fakt, że to potrafią i ich obecność „w pobliżu innych satelitów stanowi DOWÓD na opracowywanie BRONI ANTYSATELITARNEJ”!


    Jak pan Musk wypuszcza seryjnie satelity w kosmos, wtedy wszystko jest ok, choć to broń równie groźna jak każda inna. Przypomnę, że jego sieć docelowo ma osiągnąć 6-8 tys satelitów kryjących siatką całą planetę. Przy takiej ilości kosmicznego śmiecia trudno sobie wyobrazić, żeby te chińskie nie znalazły się „w pobliżu”. A przecież Amerykanie zaśmiecają kosmos nie tylko przez pana Muska, ale mają swoje NASA i inne mniej-lub-bardziej-nieoficjalne SŁUŻBY.


    Amerykańskie lęki podsyca zapewne mała szansa na doścignięcie rywali. Od lat zmniejszają kształcenie inżynierów, stawiając na prawników i humanistów. Ich czas najwyraźniej się kończy, a Dolina Krzemowa i MIT to (być może) tylko mit.

sobota, 22 marca 2025

W Trypolisie szkody po lisie przewidziano w polisie.

 

    Pąki na magnolii dostały już kolorów, w trawach czają się przetaczniki, tuż obok obłędnie pachną fiołki, nic sobie nie robiąc z kurdybanków wyciągających głowy ku słońcu. Chłop jadący rowerem wiózł na brzuchu sporą roślinę doniczkową – obcą i pewnie trującą. Dziewczyna z wytatuowanymi czterema wężami czającymi się na jej młode piersi prowokuje mnie do spontanicznego snucia horroru. Młoda mama głęboką nocą nawiedzana jest przez węża. Gad oplata jej pierś i kąsa sutki, by wyssać pokarm do czysta. Rankiem, gdy nadchodzi czas karmienia kobieta zmęczona, pogryziona i usiłuje nakarmić maleństwo, które płacze z niedożywienia. Może i poradziłaby sobie z wykarmieniem obojga, ale wtedy pojawia się konkurencja. Drugi gad jest większy, głodniejszy i bardziej bezwzględny. Czy będą współpracować, czy przybysz zmonopolizuje kobiece noce?


    Biegające chudzielczyki zrzucają przyszły tłuszczyk, a kolarz w okularach nie potrafi wcelować w ścieżkę dla rowerów i terroryzuje pieszych na chodniku. Gdy w ogródkach trwa gorączkowa krzątanina, na niegdysiejszych nieużytkach niepostrzeżenie zaczyna panoszyć się Miasto. Z berberysów i śnieguliczek zwisają zeszłoroczne owoce, co oznacza, że prawdziwej zimy nie było. Wierzby i topole kocą się bez umiaru.

Ekstrakt przeznaczenia.

 

    W kopalni się kopie, w sypialni sypie, w bawialni się bawi, a w łaźni łazi, w masarni masują, hucie zaspokoją w hucie, w bucie oddasz się bucie.


    W piwnicy stoi piwo, w winnicy wino, w oranżerii oranżada, na korytarzu złóż koryta.


    W pasmanterii spasują pasma na pasy, bo w drogerii byłoby za drogo.