sobota, 21 grudnia 2019

Raj

Lokalny autobus trząsł się pokonując codzienną trasę, jakby w obawie przed czekającymi go wzniesieniami. Ciche rozmowy tubylców przeplatały się z głośnymi, wesołymi okrzykami przybyszów szukających chociażby kilkugodzinnej ucieczki od cywilizacji. W siódmej odsłonie łańcuchowej wsi pożegnałem wzrokiem autobus, który westchnął wdzięcznie i już po chwili pozostała z niego plamka niknąca w serpentynie drogi. Równolegle do asfaltu rozłożył się spory strumień wartko przemierzający świat, zapraszając w swe progi pomniejsze języczki wody spływającej z gór. Nie kłócił się z drogą, która choć młodsza panoszyła się tuż obok, ni z wioską niewiele od drogi starszą. Po obu stronach rosły wzniesienia ubrane w gęsto tkane swetry sosnowych lasów, wysłużone już, bo uwidaczniające łaty polan.

Zdając się na los wybrałem jedną ze ścieżek. W gęstym starodrzewiu panował półmrok, jakby zwiastował burzę. Mozolną wspinaczkę ścieżką wśród wykrotów, korzeni i zwałów kamieni obrośniętych ostrą, schnącą już trawą urozmaicały ukłony jeżyn podające do stóp dojrzałe owoce. Nieco wyżej las młodniał i gęstniał. Zielone wyspy zostały niżej bawiąc się słońcem. Zrobiło się chłodniej, pomimo wysiłku włożonego w ostre podejście. Po półgodzinie, gdy pierwsze wątpliwości, czy wybrałem dobrą drogę zaczęły przebijać się nad posapywanie ścieżka wykonała zwrot idąc jeszcze ostrzej pod górę. Jednak w prześwicie drzew pojawiła się obietnica zmian. Przed szczytem wzniesienia las otworzył się jak dojrzały kasztan. Widok zapierał dech w piersiach....Słowa stały się mdłe, bezbarwne i dwuwymiarowe...Czas przestał istnieć.

Przede mną rozpościerała się łąka niczym miniatura Bieszczad – łagodne, pokryte zielenią pagórki połączone siodłami przełęczy i kryjące się w dolinach osiedla kwiatów nieznanych klatkom miejskich kwiaciarni. Zielony dywan graniczył z bukowym lasem, których dostojna czerwień kontrastowała z miękką zielenią modrzewi. Wrześniowe niebo łagodnie układało się na ostatni letni wypoczynek pieszcząc ten rajski ogród ciepłym oddechem południowego wiatru. Nawet sterane wielomiesięczną pracą słońce zatrzymało się na chwilę w tym miejscu, aby rozgrzać krew sosen dumnie wyciągających szyje i szukających schronienia w rzadkich cumulusach z owczego runa. Aromat natury układał się w bukiet wnikających w siebie i przenikających nawzajem zapachów, przy którym najlepsze z win padało na kolana, a wiązanki ślubne więdły przed czasem.

Powoli odzyskiwałem pozostałe zmysły. Drzewa dyskretnie plotkowały, uprzejmie kłaniając się sobie. Nieprzeliczona ciżba owadzich nacji pilnując porządku zaglądała w każdy zakątek świątyni ziemi. Jakiś szerszeń ostrożnie sprawdził, czy nie zbrukam swą obecnością tej oazy niewinności. Chwilę później wysłany po mnie świerszcz kłaniając się z wysokości moich zmęczonych nóg zaprosił mnie w gościnę. Chór ptaków powitał mnie w imieniu gospodarza. Ułożyłem wypieszczone zmysły na rozgrzanym dywanie...Później...- „A co to w ogóle oznacza?! – później...”

2 komentarze: