niedziela, 15 września 2024

Marynarka - piękny marynarz.

 

    Deszcz siekł zmieniając kąt natarcia, by dobrać się do dziewczęcych łydek ukrytych pod szerokimi nogawkami spodni. Do przewidzenia było, że wiele czasu nie potrzebował i spijał ciepło z młodych nóg absolutnie bezwstydnie, okradając je z intymności. W autobusie dziewczyna piła ze słoika kawę tak rozmleczoną, że pasującą do jej karnacji. (PS. Słoik od stoika różni się zaledwie położeniem jednej kreseczki w „L”)


    Na światłach zatrzymała się pani, o której nie potrafię powiedzieć nic więcej, jak to, że miała piękne, seledynowe kalosze, skupiające na sobie całą uwagę otoczenia. W Mieście wysyp parasoli w zieleni wytrawionej długotrwałym słońcem. Albo jakaś moda/promocja, albo akcja protestacyjno-demonstracyjna. Zaraz potem tramwaj i kobieta w wieku nieokreślonym ogryzała jabłuszko jakoś tak pieczołowicie i starannie, jakby była archeologiem, który trafił na skarb sprzed tysięcy lat. Pulchna recepcjonistka opuściła posterunek, by przewietrzyć okazałe nóżki i płucka, choć te okryte były zdecydowanie staranniej.

sobota, 14 września 2024

Obraza obrazu.

 

    Śpiąca Królewna cierpi na jakąś chorobę skóry, sprawiającą, że jej dłonie wyglądają jak krówka – pigment zbiera się losowo w nieregularne plamy, w pozostałych miejscach zostawiając ją niemal białą. Chłopak o azjatyckich rysach pożerał ukradkiem bułkę, zerkając na rudobrodego, który podsiadł zachwycająco tłuściutką niewiastę, powodując lokalny tłok. Oboje byli więcej niż słusznych rozmiarów, więc podwójne krzesełko zajęte było do granic wytrzymałości własnej i pasażerów. Beznamiętne spojrzenie głodomora sugerowało, że Triada nie zapomni rudobrodemu zuchwalstwa. Na chodnikach rozpanoszyły się parasole wielkości małych kolonii i kształtowały klimat pod sobą. Być może dzięki nim fugi między płytami chodników nadążały łykać spadającą z nieba wodę. Bliżej Dzielnicy Boga jaskółki żerują na wysokości kolan, ignorując Rzekę, a skupiając się na asfaltowym chodniku i flankującym go trawniku.

piątek, 13 września 2024

Narodziny nimfomanki.

 

    Dysponowanie nieaktywnym „sprzętem” zdawało się być uwłaczające i smutne. Dlatego zdecydowała się nie zwlekać i przy pierwszej okazji rzecz wypróbować, wstępnie wzmacniając żenująco wątłą odwagę słodkim trunkiem, gaszącymi nawet nieuświadomione lęki.


    I faktycznie. Alkohol rozprawił się z gęstymi zasiekami obaw, domniemań i wstydów. Uwolnił nieznane emocje i pozwolił pogrążyć się w otchłani zdumiewających eksperymentów, dewastujących bezpowrotnie niewinność cielesną, oraz pruderię myśli. Nieśmiała aluzja gasnąca na dnie sumienia ostrzegała, że raz podartych drzwi cnoty żadna siła zamknąć nie zdoła, jednak ambiwalentna myśl w tym samym czasie przyjemnie łaskotała owo sumienie.


    Jestem w stanie to polubić, pomyślała. Nie! Przecież już to uwielbiam.

czwartek, 12 września 2024

Urodziny u rodziny.

 

    Kos w nienagannym tużurku objawił się niczym zbawiciel. Całe lato ukrywał się gdzieś, by wynurzyć się i rozśpiewać osiedlowy świt. W autobusie – Starzy Dobrzy Nieznajomi. Spłowiała Ruda Kobra, chwilowo bez drugiej do kompletu, Skórzastogłowy, Melancholijny Karampuk, Śpiąca Królewna, Tańczący Z Mięsem…


    Wielkoformatowa pani wysiadając zwolniła miejsce, które natychmiast zajęła inna, którą także formowana w rozmiarze nadającym się do opisu geografii – najwyraźniej uznała miejsce za sprawdzone w boju, o akceptowalnym poziomie bezpieczeństwa. Słońce podświetla chmury wstęgowe rozwijające się za uwijającymi się samolotami, siekącymi przestrzeń powietrzną na czworoboki nieregularne. Nie sądziłem, że Miasto jest taką metropolią, nad którą latać można we wszystkich kierunkach i znajdować jakiś sensowny cel. Istne szaleństwo.


    Piękna mamusia cała w pastelowych kolorach wiodła pisklę płci męskiej w przedszkolne kazamaty, na wszelki wypadek otulając syneczka kocem, że ledwie głos się spod niego wydobywał. Nad dworcem szybował spory klucz łabędzi, zmieniających kurs nad flagami zdobiącymi dworcowe wieże. Już z autobusu wypatrzyłem Wróżbę Na Dobry Dzień! Więc jednak! Nie zagubiła się. Szła cała w błękitach, śpiewając i tańcząc do wtóru muzyki sączącej się wprost do uszu, a jej stosunek do sygnalizacji świetlnej nazwałbym elegancko niesystemowym, pozbawionym monotonii i aksjomatów. NA kamiennym brzegu dostrzegam rozbebeszony plecak, kurtkę, sweterek, niedawno używane dżinsy, kilka pomniejszych łaszków, a wszystko zdaje się męskie, łącznie z jednym adidasem. I tylko figi w nieprzemijająco modnej czerni pochodziły raczej z damskich pośladków.


    Dwóch dorosłych(?) facetów szło prowadząc rzadki dialog – więcej w nim było milczenia, niż słów, więcej pytań niż odpowiedzi. Grunt, że porozumienie jakieś cechowało ową wspólnotę. Nie weszli schodami na Mostek Pokutnic, gdyż jeden z nich cierpiał na niepotwierdzoną chorobę wysokościową. Rozgrzani gawędą, w sposób niewytłumaczalny zgubili się sobie! Znienacka, jeden znalazł się na przeciwległym chodniku i to ze trzydzieści metrów przed tym, który nie pokonywał jezdni w poprzek! Na bezdechu czekałem, aż wyjmą telefony i rozpoczną poszukiwania. Jednak nie doceniłem ich traperskich talentów. Odnaleźli się bez elektroniki w środku miejskiej dżungli. Czapki z głów!


środa, 11 września 2024

I biel zna bielizna!

 

    Czarnuszka O Bladych Nóżkach poprawiła karnację owych dzięki ciemnym rajstopom, może pod wpływem nieustannie melancholijnego spojrzenia delikatnego karampuka, noszącego wielkie słuchawki zamiast drobnych kolczyków. Karampuk ostrożnie oswaja się z własną kobiecością, ostatnio korzystając chętniej z rajstop, dyskretnej biżuterii i lakieru ukrywającego trudną prawdę o stanie paznokci.


    Ludzie szarzy, jak miejskie chodniki, tylko gołębiom nie brakuje energii, by dreptać i wyławiać okruchy. Nawet dzieciom brak wigoru i tracą naturalny entuzjazm, gdy dźwigają zewnętrzną wiedzę. Bezwłosa dziewczyna uprawia uliczne biegi w asyście chłopaka, długonogie sarenki w leginsach ścigają uciekające autobusy, dama pływająca w subiektywnym oceanie domniemań na temat bliźnich dzieli się opinią z przypadkowym (czyżby?) współpasażerem.

wtorek, 10 września 2024

Pora na porowatego pora.

 

    Klon Owsiaka w umęczonej koszulce WOŚP niecierpliwił się, chcąc wysiąść koło dworca i roztrącał ludzi torbą pełna nie wiedzieć czego. Cichutki, delikatny karampuk niemal jawnie prezentował wzbierająca kobiecość i patrzył na świat bezbarwnym wzrokiem. Blada dziewczyna wymieniała pieszczoty z chłopakiem. Porcelanka przez wakacje dojrzała i z wczorajszej dziewczyny przeobraża się w piękną kobietę. Pogrążona w liczne melancholie wydawała się otoczona łagodnością.


    Wreszcie deszcz. Jakiś parasol ugrzązł i skonał w kubełku, ludzie poubierali się w folie i udają reklamówki. Drobią kroczki na nierównościach chodnika, szukając wysp niezatapialnych. Dziewczęta ubrane niczym laleczki z japońskich domów publicznych zwracają uwagę kolorytem. Starsze kobiety, w długich spódnicach spijających wilgoć z podłoża wędrują obciążając sterane życiem biodra mokrą materią.


    Wciąż nie potrafię odkryć fenomenu, jakim są czyste buty (nawet w pluchę) na dziewczęcych nogach. Wyglądają, jakby wciąż leżały na sklepowych regałach. Ja? Wystarczy, że głośniej powiem „idę!”, a już są zakurzone i poplamione. Na nieużytkach złocą się czystą żółcią dziewanny – malwinki, jak odpowiadam, gdy ktoś mnie zapyta o ich nazwę. Trzmieliny nie potrafią zdecydować się, jakim kolorem oszołomić przechodnia, więc mienią się więcej niż dwubarwnie.


    W centrum alternatywne dziewczęta kuszą urodą niebanalną, kobiety gromadzące urodę nawet na nieprawdopodobne incydenty też, a nawet karampuki, którym biegły psychiatra dopiero ma określić płeć preferowaną zdają się być słodkie, jesienno-melancholijne i delikatne jak ptasie mleczko. I jeszcze dziewczę, dziecko niemalże, wędrujące po wądołach w plastikowych klapeczkach i śnieżno-białych skarpetach. Niby nic, ale mimo wzroku wbitego w monitor i podłych warunków atmosferycznych dla kolorów innych od szarej burości (czy burej szarości) skarpety aż kłuły w oczy niepokalaną bielą.

poniedziałek, 9 września 2024

Obrażona żona obnażona.

 

    Strawiłem marnie letnią kanikułę i za nic mi żale wszelakie. Najwyraźniej utracjuszem jestem wyrafinowanym i cynicznym. Wróciłem do Miasta, a tu żar leje się z nieba, a odbijając od asfaltowych rzek zwielokratnia się i tężeje w lepki syrop. Nie mając zwierciadła wielkiej drgającej kałuży pogrąża się w monotonię pulsującego upału i wszystko zdać się może fatamorganą. Jednak wróże ze służb meteo obiecują, że to już końcowy paroksyzm i za chwilę wiatr i woda wezmą w posiadanie to Miasto spocone i tych mieszkańców ocalałych po przejściu przez pustynię. Już teraz wiatr zaczyna potrząsać koronami drzew, a solarne latarenki drżą na myśl, że koniec okresu dokarmiania bliski. Za to psom i ptakom nieco lżej na duszy i nie muszą dyszeć, by zachować resztki życia.

czwartek, 5 września 2024

Gąski, gąski – do domu!

 

    Biała mewa, z tych mniejszych, wydziobała coś ze spienionych fal i musiała uciekać, bo dwie szare, najwyraźniej zmutowane i umięśnione jak karki po sterydowej kuracji w renomowanej siłowni rzuciły się w pościg. Walka trwała, a słońce zachodziło nad szarugą horyzontu, sprawiając zachód mglistym, zadymionym i pełnym kolorów dogorywającego w płomieniach lasu. Taki zachód uwieczniony setkami telefonów na pewno nie umknie jednodniowej pamięci, a może nawet doczeka się komentarzy i wirtualnych westchnień?



    Jednak tak było wczoraj, a dziś, pora na ostatni obchód przed powrotem. Pełen ryb przetoczę się wybrzeżem niczym pulchny Zefirek, choć zasobniejszy w tekstylia, żeby nie uwłaczać czarnopierśnym madonnom i matuzalemom wygrzewającym mocno już zużyte członki. Okolica obfituje w osoby z problemami ortopedycznymi, nie okulistycznymi, więc owa przezorność jest jak najbardziej na miejscu. Nie raz widywałem osoby na wózkach, okopane pośród plaż, jak oddziały WP na Oksywiu pamiętnego września. A może to okolica, gdzie spacery są już prawnie zakazane? Chodniki masowo pozamieniane w ścieżki rowerowe, psy przewożone w wózkach, jak niemowlęta i wieczne zdumienie w oczach, że ktoś robi więcej kroków niż trzeba, by dojść do najbliższego wyszynku, by rybkę popić rękodzielniczym browarem.


    Dzieci bawiące się na styku lądu z wodą udają, że woda wciąż nadaje się do modelowania małymi rączkami, choć ja czuję, że palce u stóp zostały znieczulone przez zamrażanie i przed zejściem z plaży należy policzyć, czy wynoszę je wszystkie. Nic to. I tak, po południu przyjdzie się w tę toń zanurzyć, żeby zapamiętać do kolejnych (a może i dłużej) wakacji. Na plaży stoją bursztyniarze, którzy na temat tego, co mają na stoliczku potrafią powiedzieć więcej, niż jakakolwiek encyklopedia. Czas (i pieniądz) mija niepostrzeżenie, a dno kieszeni zerka chytrze i ciekawie, co dalej będzie. Szczęściem – bilety kupione w przedsprzedaży, więc nie będę dreptał na piechotę do domu.


    PS. Z ostatniej chwili. Gdzieś między portem, a molem fale motłoszyły najwyraźniej używaną podpaskę. Istnieje skończone ryzyko, że pasujący do niej fragment istnienia zawieruszył się w morzu i nie wróci na kolację, o czym poinformuje w mediach zrozpaczona rodzina. Smutny finał wakacji...

środa, 4 września 2024

Darł owo pierze, niczym zwierzę.

 

    Szyper, rozkołysanym krokiem wracał z nocnego połowu w gumiakach sięgających kolan. Niedostatek wzrostu nadrabiał rozpiętością. Zdawało się, że szerokością dorównuje wysokości. A przecież sam widziałem, że zaledwie wczoraj w jego sieci zaplątał się dziko żyjący jesiotr i trafił do portowego sklepu. Wrześniowa zmiana opanowała plaże i wyroiła się chmara wygłodniała słońca (które pojawiło się w nadmiarze) i mokrego (a zimna kałuża nadal miała rozmiar przekraczający ludzkie pojęcie). Coraz trudniej spotkać młodych, a średnia wieku przekroczyła już limit przydatności do służby wojskowej nawet w stanie W. Dopiero wracając natykam się na czeredkę zuchwałą i głośną, dźwigającą plażowe umeblowanie i peryferia – dopiero się obudzili?


    Dwie czarne boje komplementarne dryfowały na pełne morze, wymieniając czułości. Między falochronami taplał się oddział geriatryczny przezornie wyposażony w kamizelkę ochronną z nagromadzonego przez lata tłuszczyku, a przynajmniej ta jego część, która aspirowała do klubu morsów. W jedną noc morze pochłodniało tak, że potrafiło wykryć w stopach kości, których u siebie nie podejrzewałem. Na deptakach słabowzroczny tłum usiłuje stratować przeszkody nie bacząc na ich pochodzenie. Jedynie dojrzała niewiasta w niebieskiej sukience nostalgicznie opiera się łokciami o balustradę i wypatruje czegoś w głębi morza. Natychmiast skojarzyła mi się z obrazem Salvatore Dali – „Dziewczyna w oknie”, choć spóźniłem się o ładnych parę lat z widzeniem, bo kobieta chyba sama o sobie nie myśli już w kategoriach „dziewczyna”.

wtorek, 3 września 2024

Na grzybową do Grzybowa.

 

    Motyle opaliły się na czarno i choć machają skrzydełkami, chcąc wytworzyć wiatr, to efekt motyla czują zapewne dopiero gdzieś na Karaibach, ale nie tu. Piękny, różowiutki Glonojad odprowadził rower do stajni i wyprowadził zabiedzonego mikro-pieska na spacer po cienistej stronie ulicy. Oboje wyglądali raczej żałośnie i chyba czekali na powrót Pana Bankomata, który oddalił się, by wykreować dodatkową gotówkę na wczesnowrześniowe szaleństwa. Deptaki wciąż tętnią życiem, a tropikalne upały napędzają obrót. Nawet malarze sprzedają niekończące się zachody słońca i piach dzielący się z wodą we w miarę równych proporcjach. Mewy na molo, na wpół oswojone wyjadają ludziom z ręki smakołyki, ku radości fotografów amatorów. Starsze panie uwalniają biusty od brzemienia bielizny, żeby sprawniej wydalać pot z organizmu. Woda, zdecydowanie zimniejsza niż wczoraj sugeruje, że ma pochodzenie skandynawskie, albo ktoś ją pracowicie mroził całą noc.

poniedziałek, 2 września 2024

masz Branie Ewo!

 

    Jedni piją za mało, inni niszczą wątroby, żeby utrzymać średnią krajową. Plaże opustoszały, za to deptaki zaroiły się od białych koszul. Pisklęta, wraz z rodzicami i nauczycielami musiały zejść z piasku i dreptać ku wiedzy. Być może dzięki temu na plaży pojawiło się trochę muszelek, których w ubiegłym tygodniu brakowało.


    Starsza pani wytapiała nadmiar uroku leżąc na leżaczku, a jej towarzysz potajemnie penetrował okolice lornetką, karmiąc słaby wzrok wzmocniony szkłami zakazanym owocem. Plaża naturystów… cóż… po prostu leżała, a golasy dość mocno wyeksploatowane dreptały między tekstylnymi chcącymi dostać się do tam, gdzie ciężko na piechotę inaczej. Wiem, bo wracałem inaczej i miałem do wyboru szosę raczej ruchliwą, albo ścieżkę rowerową geriatrycznie obleganą bardziej niż Monte Cassino. Siwy włos na takiej trasie nie zawyżał średniej wieku – trzeba było bardziej się postarać… znaczy postarzeć.

niedziela, 1 września 2024

Unieście mnie wreszcie.

 

    Przemieszczam się po niepewnym lądzie centymetry zaledwie nad poziom morza. Czasami najbliższy ląd jest o centymetry pode mną. Jem ryby, zdecydowanie lepiej sprawione niż jada przeciętny rozbitek, a słone mam paluszki wcale nie od „Lajkonika”. Wytrawne Sanatorianki opowiadają sobie wzajemnie o sukcesach i gorączkach sobotniej nocy, planując już upojny wieczór niedzielny. Dziewczę, krytycznie bliskie preferowanemu ideałowi cielesnemu (90x60x90) nie zwalniając tempa marszu pałaszuje zapiekankę długości ramienia – czyli, po staropolsku grubo ponad łokieć, może trzy stopy). Na plaży pisklęta negocjują z dorosłymi akceptowalną przez obie strony długość i głębokość namakania, albo ilość rozpusty przypadającą na małoletnią głowę - lody się nie liczą, bo lody są obowiązkowym punktem programu, tak jak rybka, czy pamiątka znad morza.