One
wszystkie chciały. Nie musiałem szukać. Przychodziły, stawały przede mną prężąc
piersi i patrzyły wzrokiem głodnego jamnika. Najodważniejsze usiłowały mówić,
albo kupić mnie swoim ciałem. Bez pruderii zrzucały fatałaszki na podłogę,
dyskretnie sprawdzając wcześniej, czy nie leży tam zdechły kot, albo paleta
pełna nieświeżych farb. Stawały nagie i pachnące, dopieszczone w salonach
piękności. Portfele gęste od plastikowych kart kredytowych, za które można
byłoby wynająć świat na całą wieczność rozchylały uda równie chętnie jak one.
Malowałem.
Wszystkie malowałem. Grubaski pocące się nawet w styczniowe poranki i wieszaki
na bieliznę, której przeźroczystość sprawiała, że łona kobiet nabierały
podejrzanie niezdrowych odcieni. Potrzebowałem pieniędzy. Zawsze potrzebowałem.
Może nie umiałem nimi rozporządzać, bo i skąd? Kiedy w końcu pojawiały się
mogłem spać z głową w chmurach, wypełniony żarciem, na jakie zazwyczaj mnie nie
stać. I wódek kolorowych, używek… Nim mnie kac dogonił, kieszenie miałem puste,
dziurawe i w resztkach wspomnień kołatały wieczory pełne sarmackiego rozmachu
ponad możliwości.
Szczęściem
słońce wciąż łaskawie świeciło na fasadę stojącej naprzeciw kamienicy. Kiedy
sięgało drugiego piętra, to był znak, że można otworzyć oczy bez grzechu. Wstać
i wypić spod nieistniejących kwiatów wodę – skąd u mnie kwiaty? Skąd bielizna
damska, z jakiej spowiadać się trzeba w kościele przed każdymi świętami?
Czasem, gdy
melancholia mnie dopadała piłem w samotności. Zamykałem drzwi, skutecznie
udając, że nie ma mnie tu wcale. Bimber pędzony z kradzionych śliwek, jaki
można było kupić na melinie za grosze… musiałem wyżebrać. Ale tam znali mnie
doskonale. I wiedzieli, że oddam, bo zawsze oddawałem. Nie tyle nawet
oddawałem, bo sami wchodzili do domu i z kredensu pod brudną serwetą pobierali
ile trzeba, z nieodłącznym napiwkiem. Dlatego, ilekroć dopadło mnie milczenie
czarniejsze od nocy miałem dokąd pójść i usiąść naprzeciw lustra z pokaźną
butelką pełną sfermentowanego zapomnienia.
Piłem.
Lustro głupsze ode mnie powtarzało ruchy krzywiąc się niemiłosiernie. Szlag
mnie trafił na to przedrzeźnianie. Próbowałem je opluć, ale ślina spłynęła
wylizując koryto strumienia pełnego refleksów. Lustra nie czyściłem nigdy. To
przecież wyłącznie rekwizyt. Ja malowałem oryginały, a nie ich cienie zimne i
dwuwymiarowe. Szyderczy mebel, który miał rozmienić moją samotność na drobne
stał się prześmiewcą. Arlekinem, w którym ja, ostatni głupiec pogrążałem się w
odmętach podświadomości.
Kobiety… One
podobno wprowadzają ład w męskie życie i nadają mu sens. Nie pozwoliłem żadnej,
choć wiele próbowało. Rozkładały nogi, a nim zdążyłem jęknąć własną rozkosz,
już rozglądały się, jakie zasłony będą pasować w salonie i dobierać kolor ścian
do własnej karnacji. Kochałem je pospieszne, żeby zdążyć z orgazmem nim zaczną
mówić. Wyganiałem. Patrzyłem, z jakim obrzydzeniem proszą o chusteczkę, kiedy
wplatając mi palce we włosy trafiały na resztki farb ciepłych wciąż.
A jednak
przestać nie umiałem. Malowałem je wszystkie. Młode tak, że wstydziły się
unieść brzeg sukienki i bardziej doświadczone od dworcowej kurwy. Chciały…
Każda czegoś innego, ale wszystkie chciały znaleźć to w rysunku, w plamach barw
snujących się po płótnie. Sławy, podziwu, wieczności. Ich ciała były prezentem
dla kogoś, albo pamiątkową fotografią. Kiedy wracały – wiedziałem. Jeśli obraz był
zepsuty, zmieniały fryzury i kostiumy. A przecież to nie obraz był winny, tylko
one. Ja malowałem to, co chciały ukryć, maniacko zmieniając bieliznę nim
nasiąknęła ich aromatem.
Lustro… Kpi
ze mnie, kiedy we mnie kipi gorzałka. Byle jaka. Cuchnąca. Odpokutuję jutro,
ale dziś napełniam ciało kolejnego posłańca bogów. Przechylam musztardówkę
dezynfekowaną co rusz i krzywię się do lustra. Odpowiada. Zamaluję drania! Dość
mam tej bezczelności. Sięgam po pędzel do gruntowania i maluję zamaszyście,
jakbym chlastał je po pysku raz za razem. Wreszcie stygnę w zapale, a lustro
dogorywa. Ostatnie przebłyski i farba matowieje na nim. Stało się tłem. Tłem
niczego. Bezzasadnym, obojętnym obrazem, którego nie ma. Po drugiej stronie ja.
Jeżeli w ogóle jest jakaś druga strona.
Machinalnie
sięgam po pędzel. Sam nie wiem, co czynię, ale sięgam. Pospiesznie przełykam
jeszcze jeden łyk wódki i nie czekając na klakson tłukącej się szklaneczki
chwytam paletę. Maluję. Robię to, co potrafię, to, co dzisiaj nie wymaga
świadomości. Maluję… Oczywiście kobietę. Nie umiem malować mężczyzn. Oni są…
niesmaczni. Śmierdzą. Maluję Evę – pierwowzór kobiety.
Czubkiem
pędzla sięgam tam, gdzie nie sięgnął dotąd żaden mężczyzna. Do tajemnic
głębszych niż wanna gorącej wody otulająca intymność przy lampce szampana i
świecach romantycznych do zniesmaczenia. Ręka nie drży, skutecznie znieczulona
alkoholem. Prowadzi kreskę idealną, niezrozumiale, absurdalnie idealną. Dobiera
kolor bez udziału wzroku. Maluję… wszystkie kobiety świata naraz. Wszystkie,
które mógłbym kochać. Złączone w prakobietę.
Noc kurczy
się, czas płynie poza mną, poza ramą lustra będącego już nie tłem do niczego,
lecz rajem, w którym Eva nie jest gościem, a jedynym lokatorem. Ja, jej Adam
jestem tu. Po drugiej stronie upaćkanego lustra. Zagryzam wargi, żeby nie wyć
tęsknot w głos. Cholera! Czemu nie stać mnie na wycie? Powinno być. Dotychczas
stać mnie było na każdą fanaberię i rozpustę. Zna mnie dzielnicowy, znają matki
sąsiadów z pobliskich kamienic, dzieciątka wagarujące pod okiem nieświadomości.
Dziwki, złodzieje, nocni marzyciele, zbieracze nadziei, ludzkie raki
czyściciele.
Noc toczy się
wokół. Kłębi. Pcha się na plecy, a ja w amoku tnę martwe lustro kolejnymi
kreskami, dobijam plamą, rozstrzeliwuję płomieniem suszarki dyszącej Evie pod
sukienkę… Tak. Pod sukienkę. Eva… nie musi być naga. Ona jest prawdą, która nie
boi się stroju. Jedyną prawdą absolutną. Maluję płacząc, a sól łez przesłania
mi widzenie. Chciałem zamalować jej oczy, żeby nie widziała mnie takim, jednak nie
znalazłem w sobie odwagi. Pierwszy raz…
Noc
pierwszych razów płonie moją gorączką. W ciemnościach świecą oczy Evy i zliczają
krople potu na moim czole. Wreszcie rzucam pędzel na ziemię, paleta kręci się
na deskach podłogi jak moneta na granitowej płycie. Wreszcie gaśnie. Odchodzi w
niebyt. Sięgam po flaszkę i piję wprost z niej. Długi, piekący łyk. Potem
drugi. Eva schnie w niepokojach. Ależ jest kobieca. Wcale mnie nie zna, a
martwi się o mnie. Sprzedam ją! Jak wszystkie inne – sprzedam. Nie ma większego
ode mnie alfonsa. Sprzedaję je wszystkie. Piegowate nimfomanki i bladolice,
rasowe dziwki. Długonogie, albo kalekie. Każdą potrafię sprzedać.
Przyglądam
się Evie. Obraz schnie powoli. Będzie sechł jeszcze długo, bo farby grubo, a
nie wolno przesadzać z pośpiechem, bo nabawi się niewiniątko cellulitu. Popęka
w zmarszczkach mojej niecierpliwości. Sprzedam ją za tydzień, albo dwa. Teraz,
niech się powdzięczy do mnie. Niech kokietuje, obiecuje, oszukuje, licząc, że
będę jej tak, jak ona jest moja. Niech szepce, że kocha, że pragnie, że we mnie
dostrzegła… niech kłamie. Ja… napiję się, a potem sprzedam. Dołączy do haremu nikczemnych.
Flaszka
tańczy skomplikowane piruety pod nogami. Otwieram drugą. Do towarzystwa.
Samotnie na świecie źle. A flaszka jest samotna. Jak ja. Ale jej mogę pomóc.
Dam jej towarzyszkę. Będą katulać się razem. Aż do rana. Zerkam na Evę…
niepotrzebnie…
Zaczęła
tańczyć. Zerka na mnie zalotnie. Tańcząc odpina małe, skrzące się guziczki. Jak
w azjatyckim striptizie, nieznośnie powoli uwalnia się z letniej sukienki,
okrywając ciało falującą na wietrze materią. Czym malowałem jedwabie? Skąd
miałem tak delikatne pędzle, żeby poprzez warstwy materiału dostrzec boskość
jej skóry? Zniewoliła moje zmysły. Stałem przed lustrem i patrzyłem w
zachwycie. Z szeroko otwartymi ustami. A ona… Chwyciła mnie za policzki… Palce
miała ciepłe, rozgrzane tańcem. Pachniała pełnią lata, choć ciało miała
wiosenne. Przyciągnęła mnie do siebie. Pocałowała. Nie piłem dotąd nic równie
upojnego! To była moc!
Zatrzęsło
mną, aż siadłem na zdezelowanym krześle. Zajęczało. Nie lubi nachalności. Eva
patrzyła na mnie z lustra i gryzła koniuszek małego palca. Drugą dłonią kręciła
drobne serpentynki włosów. Jej płeć… odkryta, jawna, zapraszała do grzechu
pierworodnego. Kręciło mi się w głowie, ćmiło w oczach. Nie! Nie mogłem się
poddać. Przecież nie istnieje ideał. Wystarczy chwila nieuwagi, a już nowe
zasłony… ściany pod kolor… ależ piękną ma skórę… Nie. Nie mogę. Nie może. Gdyby
została, malowałbym ją każdego dnia i każdej nocy. Na niej ją malowałbym do
znudzenia, do zaśnięcia, do śmierci. Nie. Nie mogę jej na to pozwolić.
Sprzedam, jak szmatę. Już jutro. Wilgotną, mokrą, nagą. Sprzedam i niech się
inny martwi, jak wydostać się z jej szponów. Dłonie miała tak delikatne… nie ma
we mnie ani krzty tej delikatności. Żal mi jej, ale muszę… Patrzę Evie w oczy,
kiedy biodrami zachęca mnie do poddania się. Czeka, aż padnę na kolana i żebrał
będę o jej obecność na wieki. A może to tylko pijacka mrzonka?
Idzie.
Wolnym krokiem, jakim potrafią chodzić kobiety, które pożądają mężczyzny i idą
wziąć jego ciało, by myślał, że zdobył… Idzie do mnie przez siedemnaście
wymiarów obrazu. Jest blisko. Czuję jej zapach. Powietrze otula ją, a gdy je
odpycha ruchem ciała drobne wiry wpadają w obłęd. Jak ja… Idzie. Na wilgotnych
wargach ćmi się uśmiech Giocondy, którego nikt nie poznał w pełni. Kropelka
śliny? Rajski puch? Okruch gwiazdy, diamentowy pył? Cierpną moje myśli, kiedy
cierpną jej piersi. Pulsują nienasyceniem. Gorączkowym, skupionym. Tajemnicą i
płodnością.
Podeszła tak
blisko, że rama zaczęła krzyczeć swoją krzywdę.
- Kocham cię
– szepnęła spoza ramy, a całe niebo zadrżało. Wszystko, co żyje chciało być
adresatem wyznania. Kolana mi zmiękły, pot zgęstniał. Jak uwierzyć dziwce? A
przecież chciałem tak bardzo. Nie ma ideału. Nie ma. Nie może być. Bałem się
jeszcze bardziej, gdy powtórzyła.
- Kocham
cię. Chcę być twoja. Bez reszty, bez niedopowiedzeń, bez końca…
Szczęściem
łzy słone oszpeciły obraz. Niewiele. Ale wystarczyło, żebym znalazł siłę widząc
nieidealną kreskę. Jedną ledwie. Jedną nieidealną kreskę w jej kobiecości.
- Nie! –
krzyknąłem w rozpaczy – Nie, nie, nie!
Rzuciłem
butelką prosto w jej twarz. Lustro wrzasnęło raz tylko i upadło na kolana. Pod
moje nogi. Miliard okruchów ozdobił podłogę. Płakałem. Wyłem bezsilność, aż
upadłem obok. Do policzka przytulił się jakiś kawalątek szkła. Ciepły… odkleiłem
– zawierał opuszek Evy. Ten najmniejszy…
No cóż....bimber używany w nadmiarze, szkodzi.
OdpowiedzUsuńale też daje łączność ze światem pozazmysłowym
Usuń