niedziela, 13 września 2020

Bezwzględność.


One wszystkie chciały. Nie musiałem szukać. Przychodziły, stawały przede mną prężąc piersi i patrzyły wzrokiem głodnego jamnika. Najodważniejsze usiłowały mówić, albo kupić mnie swoim ciałem. Bez pruderii zrzucały fatałaszki na podłogę, dyskretnie sprawdzając wcześniej, czy nie leży tam zdechły kot, albo paleta pełna nieświeżych farb. Stawały nagie i pachnące, dopieszczone w salonach piękności. Portfele gęste od plastikowych kart kredytowych, za które można byłoby wynająć świat na całą wieczność rozchylały uda równie chętnie jak one.

Malowałem. Wszystkie malowałem. Grubaski pocące się nawet w styczniowe poranki i wieszaki na bieliznę, której przeźroczystość sprawiała, że łona kobiet nabierały podejrzanie niezdrowych odcieni. Potrzebowałem pieniędzy. Zawsze potrzebowałem. Może nie umiałem nimi rozporządzać, bo i skąd? Kiedy w końcu pojawiały się mogłem spać z głową w chmurach, wypełniony żarciem, na jakie zazwyczaj mnie nie stać. I wódek kolorowych, używek… Nim mnie kac dogonił, kieszenie miałem puste, dziurawe i w resztkach wspomnień kołatały wieczory pełne sarmackiego rozmachu ponad możliwości.

Szczęściem słońce wciąż łaskawie świeciło na fasadę stojącej naprzeciw kamienicy. Kiedy sięgało drugiego piętra, to był znak, że można otworzyć oczy bez grzechu. Wstać i wypić spod nieistniejących kwiatów wodę – skąd u mnie kwiaty? Skąd bielizna damska, z jakiej spowiadać się trzeba w kościele przed każdymi świętami?

Czasem, gdy melancholia mnie dopadała piłem w samotności. Zamykałem drzwi, skutecznie udając, że nie ma mnie tu wcale. Bimber pędzony z kradzionych śliwek, jaki można było kupić na melinie za grosze… musiałem wyżebrać. Ale tam znali mnie doskonale. I wiedzieli, że oddam, bo zawsze oddawałem. Nie tyle nawet oddawałem, bo sami wchodzili do domu i z kredensu pod brudną serwetą pobierali ile trzeba, z nieodłącznym napiwkiem. Dlatego, ilekroć dopadło mnie milczenie czarniejsze od nocy miałem dokąd pójść i usiąść naprzeciw lustra z pokaźną butelką pełną sfermentowanego zapomnienia.

Piłem. Lustro głupsze ode mnie powtarzało ruchy krzywiąc się niemiłosiernie. Szlag mnie trafił na to przedrzeźnianie. Próbowałem je opluć, ale ślina spłynęła wylizując koryto strumienia pełnego refleksów. Lustra nie czyściłem nigdy. To przecież wyłącznie rekwizyt. Ja malowałem oryginały, a nie ich cienie zimne i dwuwymiarowe. Szyderczy mebel, który miał rozmienić moją samotność na drobne stał się prześmiewcą. Arlekinem, w którym ja, ostatni głupiec pogrążałem się w odmętach podświadomości.

Kobiety… One podobno wprowadzają ład w męskie życie i nadają mu sens. Nie pozwoliłem żadnej, choć wiele próbowało. Rozkładały nogi, a nim zdążyłem jęknąć własną rozkosz, już rozglądały się, jakie zasłony będą pasować w salonie i dobierać kolor ścian do własnej karnacji. Kochałem je pospieszne, żeby zdążyć z orgazmem nim zaczną mówić. Wyganiałem. Patrzyłem, z jakim obrzydzeniem proszą o chusteczkę, kiedy wplatając mi palce we włosy trafiały na resztki farb ciepłych wciąż.

A jednak przestać nie umiałem. Malowałem je wszystkie. Młode tak, że wstydziły się unieść brzeg sukienki i bardziej doświadczone od dworcowej kurwy. Chciały… Każda czegoś innego, ale wszystkie chciały znaleźć to w rysunku, w plamach barw snujących się po płótnie. Sławy, podziwu, wieczności. Ich ciała były prezentem dla kogoś, albo pamiątkową fotografią. Kiedy wracały – wiedziałem. Jeśli obraz był zepsuty, zmieniały fryzury i kostiumy. A przecież to nie obraz był winny, tylko one. Ja malowałem to, co chciały ukryć, maniacko zmieniając bieliznę nim nasiąknęła ich aromatem.

Lustro… Kpi ze mnie, kiedy we mnie kipi gorzałka. Byle jaka. Cuchnąca. Odpokutuję jutro, ale dziś napełniam ciało kolejnego posłańca bogów. Przechylam musztardówkę dezynfekowaną co rusz i krzywię się do lustra. Odpowiada. Zamaluję drania! Dość mam tej bezczelności. Sięgam po pędzel do gruntowania i maluję zamaszyście, jakbym chlastał je po pysku raz za razem. Wreszcie stygnę w zapale, a lustro dogorywa. Ostatnie przebłyski i farba matowieje na nim. Stało się tłem. Tłem niczego. Bezzasadnym, obojętnym obrazem, którego nie ma. Po drugiej stronie ja. Jeżeli w ogóle jest jakaś druga strona.

Machinalnie sięgam po pędzel. Sam nie wiem, co czynię, ale sięgam. Pospiesznie przełykam jeszcze jeden łyk wódki i nie czekając na klakson tłukącej się szklaneczki chwytam paletę. Maluję. Robię to, co potrafię, to, co dzisiaj nie wymaga świadomości. Maluję… Oczywiście kobietę. Nie umiem malować mężczyzn. Oni są… niesmaczni. Śmierdzą. Maluję Evę – pierwowzór kobiety.

Czubkiem pędzla sięgam tam, gdzie nie sięgnął dotąd żaden mężczyzna. Do tajemnic głębszych niż wanna gorącej wody otulająca intymność przy lampce szampana i świecach romantycznych do zniesmaczenia. Ręka nie drży, skutecznie znieczulona alkoholem. Prowadzi kreskę idealną, niezrozumiale, absurdalnie idealną. Dobiera kolor bez udziału wzroku. Maluję… wszystkie kobiety świata naraz. Wszystkie, które mógłbym kochać. Złączone w prakobietę.

Noc kurczy się, czas płynie poza mną, poza ramą lustra będącego już nie tłem do niczego, lecz rajem, w którym Eva nie jest gościem, a jedynym lokatorem. Ja, jej Adam jestem tu. Po drugiej stronie upaćkanego lustra. Zagryzam wargi, żeby nie wyć tęsknot w głos. Cholera! Czemu nie stać mnie na wycie? Powinno być. Dotychczas stać mnie było na każdą fanaberię i rozpustę. Zna mnie dzielnicowy, znają matki sąsiadów z pobliskich kamienic, dzieciątka wagarujące pod okiem nieświadomości. Dziwki, złodzieje, nocni marzyciele, zbieracze nadziei, ludzkie raki czyściciele.

Noc toczy się wokół. Kłębi. Pcha się na plecy, a ja w amoku tnę martwe lustro kolejnymi kreskami, dobijam plamą, rozstrzeliwuję płomieniem suszarki dyszącej Evie pod sukienkę… Tak. Pod sukienkę. Eva… nie musi być naga. Ona jest prawdą, która nie boi się stroju. Jedyną prawdą absolutną. Maluję płacząc, a sól łez przesłania mi widzenie. Chciałem zamalować jej oczy, żeby nie widziała mnie takim, jednak nie znalazłem w sobie odwagi. Pierwszy raz…

Noc pierwszych razów płonie moją gorączką. W ciemnościach świecą oczy Evy i zliczają krople potu na moim czole. Wreszcie rzucam pędzel na ziemię, paleta kręci się na deskach podłogi jak moneta na granitowej płycie. Wreszcie gaśnie. Odchodzi w niebyt. Sięgam po flaszkę i piję wprost z niej. Długi, piekący łyk. Potem drugi. Eva schnie w niepokojach. Ależ jest kobieca. Wcale mnie nie zna, a martwi się o mnie. Sprzedam ją! Jak wszystkie inne – sprzedam. Nie ma większego ode mnie alfonsa. Sprzedaję je wszystkie. Piegowate nimfomanki i bladolice, rasowe dziwki. Długonogie, albo kalekie. Każdą potrafię sprzedać.

Przyglądam się Evie. Obraz schnie powoli. Będzie sechł jeszcze długo, bo farby grubo, a nie wolno przesadzać z pośpiechem, bo nabawi się niewiniątko cellulitu. Popęka w zmarszczkach mojej niecierpliwości. Sprzedam ją za tydzień, albo dwa. Teraz, niech się powdzięczy do mnie. Niech kokietuje, obiecuje, oszukuje, licząc, że będę jej tak, jak ona jest moja. Niech szepce, że kocha, że pragnie, że we mnie dostrzegła… niech kłamie. Ja… napiję się, a potem sprzedam. Dołączy do haremu nikczemnych.

Flaszka tańczy skomplikowane piruety pod nogami. Otwieram drugą. Do towarzystwa. Samotnie na świecie źle. A flaszka jest samotna. Jak ja. Ale jej mogę pomóc. Dam jej towarzyszkę. Będą katulać się razem. Aż do rana. Zerkam na Evę… niepotrzebnie…

Zaczęła tańczyć. Zerka na mnie zalotnie. Tańcząc odpina małe, skrzące się guziczki. Jak w azjatyckim striptizie, nieznośnie powoli uwalnia się z letniej sukienki, okrywając ciało falującą na wietrze materią. Czym malowałem jedwabie? Skąd miałem tak delikatne pędzle, żeby poprzez warstwy materiału dostrzec boskość jej skóry? Zniewoliła moje zmysły. Stałem przed lustrem i patrzyłem w zachwycie. Z szeroko otwartymi ustami. A ona… Chwyciła mnie za policzki… Palce miała ciepłe, rozgrzane tańcem. Pachniała pełnią lata, choć ciało miała wiosenne. Przyciągnęła mnie do siebie. Pocałowała. Nie piłem dotąd nic równie upojnego! To była moc!

Zatrzęsło mną, aż siadłem na zdezelowanym krześle. Zajęczało. Nie lubi nachalności. Eva patrzyła na mnie z lustra i gryzła koniuszek małego palca. Drugą dłonią kręciła drobne serpentynki włosów. Jej płeć… odkryta, jawna, zapraszała do grzechu pierworodnego. Kręciło mi się w głowie, ćmiło w oczach. Nie! Nie mogłem się poddać. Przecież nie istnieje ideał. Wystarczy chwila nieuwagi, a już nowe zasłony… ściany pod kolor… ależ piękną ma skórę… Nie. Nie mogę. Nie może. Gdyby została, malowałbym ją każdego dnia i każdej nocy. Na niej ją malowałbym do znudzenia, do zaśnięcia, do śmierci. Nie. Nie mogę jej na to pozwolić. Sprzedam, jak szmatę. Już jutro. Wilgotną, mokrą, nagą. Sprzedam i niech się inny martwi, jak wydostać się z jej szponów. Dłonie miała tak delikatne… nie ma we mnie ani krzty tej delikatności. Żal mi jej, ale muszę… Patrzę Evie w oczy, kiedy biodrami zachęca mnie do poddania się. Czeka, aż padnę na kolana i żebrał będę o jej obecność na wieki. A może to tylko pijacka mrzonka?

Idzie. Wolnym krokiem, jakim potrafią chodzić kobiety, które pożądają mężczyzny i idą wziąć jego ciało, by myślał, że zdobył… Idzie do mnie przez siedemnaście wymiarów obrazu. Jest blisko. Czuję jej zapach. Powietrze otula ją, a gdy je odpycha ruchem ciała drobne wiry wpadają w obłęd. Jak ja… Idzie. Na wilgotnych wargach ćmi się uśmiech Giocondy, którego nikt nie poznał w pełni. Kropelka śliny? Rajski puch? Okruch gwiazdy, diamentowy pył? Cierpną moje myśli, kiedy cierpną jej piersi. Pulsują nienasyceniem. Gorączkowym, skupionym. Tajemnicą i płodnością.

Podeszła tak blisko, że rama zaczęła krzyczeć swoją krzywdę.

- Kocham cię – szepnęła spoza ramy, a całe niebo zadrżało. Wszystko, co żyje chciało być adresatem wyznania. Kolana mi zmiękły, pot zgęstniał. Jak uwierzyć dziwce? A przecież chciałem tak bardzo. Nie ma ideału. Nie ma. Nie może być. Bałem się jeszcze bardziej, gdy powtórzyła.

- Kocham cię. Chcę być twoja. Bez reszty, bez niedopowiedzeń, bez końca…

Szczęściem łzy słone oszpeciły obraz. Niewiele. Ale wystarczyło, żebym znalazł siłę widząc nieidealną kreskę. Jedną ledwie. Jedną nieidealną kreskę w jej kobiecości.

- Nie! – krzyknąłem w rozpaczy – Nie, nie, nie!

Rzuciłem butelką prosto w jej twarz. Lustro wrzasnęło raz tylko i upadło na kolana. Pod moje nogi. Miliard okruchów ozdobił podłogę. Płakałem. Wyłem bezsilność, aż upadłem obok. Do policzka przytulił się jakiś kawalątek szkła. Ciepły… odkleiłem – zawierał opuszek Evy. Ten najmniejszy…

2 komentarze:

  1. No cóż....bimber używany w nadmiarze, szkodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale też daje łączność ze światem pozazmysłowym

      Usuń