Pytali. Oni
zawsze pytają i mają tych pytań więcej, niż ktokolwiek ma odpowiedzi. Chciałem
im powiedzieć, ale słuchali jakoś tak, jakby nie wierzyli w nic. Skrzywione
gęby, notujące wersję elektroniczną moich wyjaśnień. Raz, potem kolejny i
następny. Zapisywali, czepiali się słów, drobnych różnic w kolejności… jakbym
był maszyną, a nie człowiekiem. A ja… sam już nie wiem. Opowiadałem, żeby
wyjaśnić nieporozumienie. Oni wciąż nie rozumieli. Nikt nie rozumiał. Teraz…
czekam na zastrzyk, który pozbawi mnie świadomości. Przyszłości. Tej bliskiej i
rozpoczętej kiedyś.
Dopóki żyła
matka żyłem i ja. Pod kloszem jej miłości rozwijałem się. Dawała mi wszystko,
co było niezbędne do życia. Ona cała żyła dla mnie i robiła, co mogła, żeby
uchronić mnie przed światem i jego zepsuciem. Pilnowała mnie, jak pilnuje się
skarbów. Chuchała i dmuchała. Martwiła się bardziej niż wszystkie matki świata
razem wzięte. Kiedy mogłem już zrozumieć wyjaśniła mi swoje lęki. Od dnia
porodu trzęsła się nade mną, bo przecież… tylko w jej łonie byłem bezpieczny i
otoczony opieka całodobową. Jak samodzielny byt stałem niezbyt trudny do
pilnowania non stop. Do karmienia, dbania o bezpieczeństwo.
Matka
szalała. Usiłowała nie spać, czuwając nad moim snem. Wstydziła się i klęła,
kiedy przegrywała ze zmęczeniem. Rosłem a ona słabła. Ale nie słabł jej strach.
Dopóki karmiła piersią czuła jeszcze namiastkę ciąży. Zawieszony na jej piersi,
podtrzymujący się jej ramion i wtulony byłem jej tak bardzo, jak się da. Kiedy
pokarm wysechł… miałem już dziesięć lat, a matczyne piersi nadawały się na
błyskawiczną emeryturę w dobrze opłacanym hospicjum. Trzęsła się nade mną. Jak
miałem poradzić sobie z zepsutym światem? Wymyśliła. Otwierała żyły każdego
dnia i piłem jej krew. Każdego dnia skalpelem nacinała lekko i pozwalała ssać
do sytości. Ciepła, słodka, matczyna krew stała się moim pożywieniem,
uzupełnianym tym, do czego miała zaufanie. Ssałem, a ona głaskała mnie po
głowie. Nie poskarżyła się ani razu, a ja rosłem. Potrzebowałem więcej i
więcej.
Musiał
nadejść taki dzień, że przesadziłem. Była tak pyszna, a żyła nacięta odrobinę
szerzej skwapliwie puszczała sok gęstym strumieniem. Błogość malowała się na
moich policzkach, oczy szkliły się z sytości, dłonie matki ledwie miały siłę utrzymać
moją głowę. Piłem, a ona słabła. Nie zaprotestowała, kiedy nie przestawałem,
więc brałem. Dzieci w swoim egoizmie są niedoścignione. Piłem i nie czułem, jak
miękną jej ręce, jak cera zmienia się w papierowe, chłodne opakowanie.
Oddychała coraz wolniej, a ja syciłem się, pierwszy raz w życiu najadając się
bardziej, niż musiałem. Zapłaciłem za to. Matka nie podniosła się już z fotela.
Została tam, a ja uciekłem. Nie mogłem zostać. Rosłem. Musiałem jeść, a nie
umiałem jeść nic, poza mlekiem i krwią.
Nim
wyszedłem zabrałem skalpel. Mimo młodego wieku znałem jego przeznaczenie.
Wiedziałem jak użyć. I musiałem zrobić to sam. Mimo bezgranicznej matczynej
opieki nie miałem szans z dorosłą kobietą. Z facetem tym bardziej. Nerwowy
czas, pełen głodu i wstydu. Strachu. Atakowałem pijaków, kiedy ledwie stali na
nogach, ale ich krew oszałamiała. Rzygałem czując zawroty głowy trwające
czasami i trzy dni. Piłem tylko wtedy, kiedy nic innego nie udało się znaleźć.
Dzieci. Te były najłatwiejszym łupem, ale matki pilnowały osesków z niezwykłą
czujnością, mimo zmęczenia i natłoku obowiązków. Kiedy trafił się taki rarytas…
ach! Piłem z lubością i słuchałem, jak krzyk gaśnie w młodziutkim ciele.
Porzucałem gdziekolwiek i uciekałem daleko.
Czasem
zmieniałem miasto. Żeby mieć gdzie spać musiałem… Cieszyli się moim młodym
ciałem różni. Ale w końcu zawsze tracili czujność i zasypiali syci, kiedy ja
łykałem łzy i szorowałem obolałe ciało obiecując sobie, że przyjdzie czas
zemsty. Nauczyłem się wiązać liny. Pewnie i mocno. Gdy zasypiali… byli moi.
Wiązałem wszytkie kończyny do łóżka, kaloryferów, rur… Piłem ich krew, dopóki
zemsta nie wyszumiała się ze mnie. Wtedy robiłem ostatnią ucztę i spijałem
ostatnie okruchy sączące się ze słabnących ciał. Usiłowałem mieszkać w ich
domach, ale sąsiedzi byli zazwyczaj wścibscy. Zmieniałem miasto. I znów ból i
znów upokorzenia. A potem węzły i pełny stół… i ostatnia wieczerza.
Nie jestem
zły. Nie prosiłem, żeby stać się zabawką w ich rękach. Byłem młody, głodny i
bez domu… Bez matki, która pozwalała mi pić swoją krew. Musiałem dorosnąć
bardzo szybko. Być dzielnym. Dla mamy. Ona patrzy na mnie z nieba i pewnie
płacze, jaką mi krzywdę robili. A ja tylko… chciałem jeść.
Ekstremalne tematy ostatnio u Ciebie, brrr....
OdpowiedzUsuńjotka(mam problemy z logowaniem)
co zrobić. widać "taki mamy klimat"
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Dzieciocentryzm – patologia w zachowaniu rodziców względem dzieci polegająca na obsesyjnym zaspokajaniu potrzeb własnego dziecka, skrajna nadopiekuńczość, dziecko jest zawsze w centrum zainteresowania. Rodzic podporządkowuje całe życie dziecku i czuje obowiązek zaspokojenia jego wszystkich oczekiwań."
("Polski dzieciocentryzm" - R. Kim)
Pozdrawiam:)
no proszę - to nawet ma nazwę... nie wiedziałem, dziękuję.
Usuń"Pytali. Oni zawsze pytają i mają tych pytań więcej, niż ktokolwiek ma odpowiedzi. Chciałem im powiedzieć, ale słuchali jakoś tak, jakby nie wierzyli w nic" - dlatego nie odpowiadam... ;)
OdpowiedzUsuńtak jest - łatwo pytać. gadać, mniemać. a słuchać, to już trudno. niezwykle.
Usuń