wtorek, 15 września 2020

Zuch chłopak.


Pytali. Oni zawsze pytają i mają tych pytań więcej, niż ktokolwiek ma odpowiedzi. Chciałem im powiedzieć, ale słuchali jakoś tak, jakby nie wierzyli w nic. Skrzywione gęby, notujące wersję elektroniczną moich wyjaśnień. Raz, potem kolejny i następny. Zapisywali, czepiali się słów, drobnych różnic w kolejności… jakbym był maszyną, a nie człowiekiem. A ja… sam już nie wiem. Opowiadałem, żeby wyjaśnić nieporozumienie. Oni wciąż nie rozumieli. Nikt nie rozumiał. Teraz… czekam na zastrzyk, który pozbawi mnie świadomości. Przyszłości. Tej bliskiej i rozpoczętej kiedyś.

Dopóki żyła matka żyłem i ja. Pod kloszem jej miłości rozwijałem się. Dawała mi wszystko, co było niezbędne do życia. Ona cała żyła dla mnie i robiła, co mogła, żeby uchronić mnie przed światem i jego zepsuciem. Pilnowała mnie, jak pilnuje się skarbów. Chuchała i dmuchała. Martwiła się bardziej niż wszystkie matki świata razem wzięte. Kiedy mogłem już zrozumieć wyjaśniła mi swoje lęki. Od dnia porodu trzęsła się nade mną, bo przecież… tylko w jej łonie byłem bezpieczny i otoczony opieka całodobową. Jak samodzielny byt stałem niezbyt trudny do pilnowania non stop. Do karmienia, dbania o bezpieczeństwo.

Matka szalała. Usiłowała nie spać, czuwając nad moim snem. Wstydziła się i klęła, kiedy przegrywała ze zmęczeniem. Rosłem a ona słabła. Ale nie słabł jej strach. Dopóki karmiła piersią czuła jeszcze namiastkę ciąży. Zawieszony na jej piersi, podtrzymujący się jej ramion i wtulony byłem jej tak bardzo, jak się da. Kiedy pokarm wysechł… miałem już dziesięć lat, a matczyne piersi nadawały się na błyskawiczną emeryturę w dobrze opłacanym hospicjum. Trzęsła się nade mną. Jak miałem poradzić sobie z zepsutym światem? Wymyśliła. Otwierała żyły każdego dnia i piłem jej krew. Każdego dnia skalpelem nacinała lekko i pozwalała ssać do sytości. Ciepła, słodka, matczyna krew stała się moim pożywieniem, uzupełnianym tym, do czego miała zaufanie. Ssałem, a ona głaskała mnie po głowie. Nie poskarżyła się ani razu, a ja rosłem. Potrzebowałem więcej i więcej.

Musiał nadejść taki dzień, że przesadziłem. Była tak pyszna, a żyła nacięta odrobinę szerzej skwapliwie puszczała sok gęstym strumieniem. Błogość malowała się na moich policzkach, oczy szkliły się z sytości, dłonie matki ledwie miały siłę utrzymać moją głowę. Piłem, a ona słabła. Nie zaprotestowała, kiedy nie przestawałem, więc brałem. Dzieci w swoim egoizmie są niedoścignione. Piłem i nie czułem, jak miękną jej ręce, jak cera zmienia się w papierowe, chłodne opakowanie. Oddychała coraz wolniej, a ja syciłem się, pierwszy raz w życiu najadając się bardziej, niż musiałem. Zapłaciłem za to. Matka nie podniosła się już z fotela. Została tam, a ja uciekłem. Nie mogłem zostać. Rosłem. Musiałem jeść, a nie umiałem jeść nic, poza mlekiem i krwią.

Nim wyszedłem zabrałem skalpel. Mimo młodego wieku znałem jego przeznaczenie. Wiedziałem jak użyć. I musiałem zrobić to sam. Mimo bezgranicznej matczynej opieki nie miałem szans z dorosłą kobietą. Z facetem tym bardziej. Nerwowy czas, pełen głodu i wstydu. Strachu. Atakowałem pijaków, kiedy ledwie stali na nogach, ale ich krew oszałamiała. Rzygałem czując zawroty głowy trwające czasami i trzy dni. Piłem tylko wtedy, kiedy nic innego nie udało się znaleźć. Dzieci. Te były najłatwiejszym łupem, ale matki pilnowały osesków z niezwykłą czujnością, mimo zmęczenia i natłoku obowiązków. Kiedy trafił się taki rarytas… ach! Piłem z lubością i słuchałem, jak krzyk gaśnie w młodziutkim ciele. Porzucałem gdziekolwiek i uciekałem daleko.

Czasem zmieniałem miasto. Żeby mieć gdzie spać musiałem… Cieszyli się moim młodym ciałem różni. Ale w końcu zawsze tracili czujność i zasypiali syci, kiedy ja łykałem łzy i szorowałem obolałe ciało obiecując sobie, że przyjdzie czas zemsty. Nauczyłem się wiązać liny. Pewnie i mocno. Gdy zasypiali… byli moi. Wiązałem wszytkie kończyny do łóżka, kaloryferów, rur… Piłem ich krew, dopóki zemsta nie wyszumiała się ze mnie. Wtedy robiłem ostatnią ucztę i spijałem ostatnie okruchy sączące się ze słabnących ciał. Usiłowałem mieszkać w ich domach, ale sąsiedzi byli zazwyczaj wścibscy. Zmieniałem miasto. I znów ból i znów upokorzenia. A potem węzły i pełny stół… i ostatnia wieczerza.

Nie jestem zły. Nie prosiłem, żeby stać się zabawką w ich rękach. Byłem młody, głodny i bez domu… Bez matki, która pozwalała mi pić swoją krew. Musiałem dorosnąć bardzo szybko. Być dzielnym. Dla mamy. Ona patrzy na mnie z nieba i pewnie płacze, jaką mi krzywdę robili. A ja tylko… chciałem jeść.

6 komentarzy:

  1. Ekstremalne tematy ostatnio u Ciebie, brrr....
    jotka(mam problemy z logowaniem)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj, Oko.

    "Dzieciocentryzm – patologia w zachowaniu rodziców względem dzieci polegająca na obsesyjnym zaspokajaniu potrzeb własnego dziecka, skrajna nadopiekuńczość, dziecko jest zawsze w centrum zainteresowania. Rodzic podporządkowuje całe życie dziecku i czuje obowiązek zaspokojenia jego wszystkich oczekiwań."
    ("Polski dzieciocentryzm" - R. Kim)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no proszę - to nawet ma nazwę... nie wiedziałem, dziękuję.

      Usuń
  3. "Pytali. Oni zawsze pytają i mają tych pytań więcej, niż ktokolwiek ma odpowiedzi. Chciałem im powiedzieć, ale słuchali jakoś tak, jakby nie wierzyli w nic" - dlatego nie odpowiadam... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak jest - łatwo pytać. gadać, mniemać. a słuchać, to już trudno. niezwykle.

      Usuń