Uśmiech błąkał się po twarzy i nie umiał ani na chwilę osiąść. Toczył
się z oczu do ust, wdrapywał na czoło, albo kołysał na policzkach. Pani
prowadziła rower, bo ścieżka była zbyt śliska, aby odważyła się jechać.
Październikowe deszcze i mgły roztopiły gliniastą ziemię w plastelinową papkę.
Błocko wdzierało się wszędzie. To dlatego zdjęła buty i przewiesiła je przez
ramę roweru i szła po nierównej, górskiej ścieżce trzymając się kierownicy
bezużytecznego roweru.
Drzewa kończyły już gubić liście i popołudniami, kiedy słońce osuszyło
je mogła cieszyć się ich aromatem. Jednak porankiem, zanim mgły nie rozplączą
się w koronach drzew mogła iść wiedziona burą kreską ścieżki. Często chodziła
tędy. Mieszkała wyżej, tam, gdzie lubiły przesiadywać przymrozki, a wiatr
rozpędzał się aż po widnokrąg. Kiedy zabrakło jej chleba, albo herbaty –
schodziła do wsi. Droga zabierała ze trzy godziny, a rower poprawiał sytuację
tylko na niższych odcinkach. Gdyby nie to, że czasami nie ruszała się z domu
przez dwa tygodnie… zostawiałaby ten rower niżej. Na skraju lasu, do którego
niewielu wchodziło, bo nigdzie stamtąd nie było po drodze. Tylko do niej wiodła
wąziuteńka, poskręcana kreseczka pośród szalejących swobodnie traw.
Latem tańczyła pośród nich. Tańczyła z trzmielami, ważkami i motylami,
które lubiły siadać na jej ramionach. Łąki zarastały okolicę i tylko dzikie
zwierzęta korzystały z jej uroków. Ona? Zdarzała się, tak, jak zdarzały się młode
sarny na leśnej polanie. Nie wiadomo kiedy, na chwilkę zbyt krótką, by można było
przywyknąć. Pojawiała się, by śmiechem zachęcić obłoki do tańca. Kładła się pośród
traw, wąchając ciepłe źdźbła rosnące wysoko, nim zrzucą nasiona. Była dzieckiem
natury i gdyby ta umiała kogokolwiek lubić – jej towarzystwo zapewne byłoby
naturze miłe.
A teraz szła, trzymając kierownicę roweru, z rozwianymi włosami
łaskoczącymi obojczyki i uśmiechem szwendającym się po niej całej. Nawet oddech
zdawał się nieść zalążek śmiechu. Piersi unosiły się szybciej, niż musiały,
choć nie była zmęczona drogą. Zabawne, że niosła w sobie śmiech, ale nie
dzieliła się nim z okolicą. Zwykle… śmiała się beztrosko w głos, a świat
czujnie przysiadał na zadach w kępach traw, za dorodnymi pniami wiekowych
drzew, w wykrotach poburzowego szaleństwa. Dziś uśmiech wił się ledwie, jak
zalążek strumienia pośród gołoborza.
Była szczupła, może nawet chuda. Malutkie piersi swobodnie mieściły się
w swetrze nie naciągając go nadmiernie. Długa szyja potrafiła cichutko wychynąć
z golfu i nieść małą, kształtną głowę ciekawą świata. Przypominała małą dziewczynkę czekającą w kościele na
pierwszą komunię, lekko przerażoną monumentem świątyni i kadzidłami
spowijającymi zakamarki niedopowiedzeniem. Dzisiaj świątynia by pejzaż, a
kadzidła mgieł dopełniały obrazu. Rześkie, górski powietrze ocierało się o nią
z lubością i bezwstydnie kradło ciepło jej ciała. Nie było łatwo zgadną wiek
kobiety. Zresztą, nie było nikogo, kto mógłby chcieć zgadywać, a porannym
wiatrom było to doskonale obojętne. Szła i śpiewała w głowie listę niezbędności,
które kupi w sklepie, gdy już będzie na miejscu. Śpiewała, chociaż oczami była
gdzie indziej i nie zakupy były w jej głowie.
Mgły, jak stado spłoszonych gęsi podrywały się na jej widok, ale
pasterski piesek-wiatr zapędzał ją z powrotem i przyduszał do ziemi bez
litości. Drzewa, odziane we wspomnienie świetności drapały pustymi ramionami
szarość nieba, Trawa cierpła i sztywniała. Zmarznięta, niedostrzegana, schnąca.
Drożynka wiodła wciąż w dół w gęstwinę mlecznych kołtunów, pod którymi spała
wieś. Ale w oczach kobiety chochlik mówił, że nie każdy spał tej nocy. Nie każda…
Ona wstała wcześniej, niż miała w zwyczaju. Wstała, gdy tylko zasnął on.
Żeby zdążyć nim się obudzi. Wieczorem… Przyszedł nieśmiało chowając za plecami butelkę
wina i wiązankę polnych kwiatów zrywanych po drodze. A potem śmiali się już i
przestali dopiero, gdy glos zmatowiał i oddech spoważniał czując bliskość
wzajemną. Kiedy powietrze nasiąknęło aromatem podniety zbyt silnej, żeby ją tłumić w ciszy. Noc rozstrzelali radością tak wielka, że nie mogła zmieścić się
w ciszy malutkiego domu na końcu świata. Radość uniosła się krzykiem między
gwiazdy i spłoszyła pisklęta puchacza tkwiące niemal martwo na gałęzi starej
sosny. A potem zasnął spełniony i rozmarzony, gdy wzięła w rękę sweter i
spodnie, a zamykając drzwi za sobą zabrała też buty kiwające się smętnie na
rowerowej ramie.
Poszła bez słowa w noc. Ścieżką, którą znała za dnia o każdej porze
roku. Poszła, bo wymyśliła sobie, że zjedzą razem śniadanie. Pierwsze, wspólne
śniadanie. I mleko musi być świeże, i bułki prosto z piekarni. A może kupi dżem
z malin, albo ser owczy… Poszła, bo noc, choć długa, ledwie starczyć miała na
drogę w dwie strony. Niesiona upojeniem mieszkającym w niej głęboko nie czuła
zmęczenia, ni monotonii. Patrzyła w przyszłość, gdzie pod jedną pierzyną
zmieścić się mógł cały świat. Żeby tylko zechciał. Kiedy zobaczy kubek z
parującym mlekiem i te bułki…
... mnie rozczuliłeś. Gdy czytam, pachnie ta łąka i polna droga i te bułki.
OdpowiedzUsuńZechce.
kobiety tak mają - więcej czują, są subtelniejsze i żyją na poziomie świadomości niedostępnym dla facetów - jeśli poczułaś... spełniłaś moje marzenie. wciąż próbuję napisać coś, co da się poczuć innymi niż oczy zmysłami. dziękuję.
UsuńAle żeby w nocy po mleko i bułki iść? Ja to już raczej na pewno nie zrozumiem kobiet...
OdpowiedzUsuńbo do wsi trzy godzinki piechotą. a i wrócić trzeba nim południe nastanie. na wsi otwierają, kiedy w okienko zapukasz.
UsuńTyle czasu...zdążyłaby chleb upiec, krowę wydoić i powidła usmażyć:-)
OdpowiedzUsuńtrzeba mieć krowę.
UsuńNawet zakupy mogą być opowieścią i obrazem. A ten obraz piękny, a ta opowieść interesująca... Chciałam wybrać jeden cytat z tego co napisałeś, ale za dużo dziś mnie zaciekawiło, rozmarzyło, porwało
OdpowiedzUsuńwięc zaglądaj, kiedy dopiecze codzienność.
Usuń