Opowiadanie opublikowane na portalu T3 w ramach treningu wyobraźni.
linka do opowiadania: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4379
Postać: Stary
Marynarz.
Zdarzenie: Puste
miejsce na mapie.
Efekt: W
opowiadaniu musi wystąpić co najmniej półstronicowy dialog polsko-rosyjski.
Jestem obcy.
Boże, jak zimno! W dzień temperatura oscyluje około dwudziestu stopni. Na minusie! Nocami… zahacza o czterdzieści pięć. Nic dziwnego, że wszyscy tu chleją na potęgę. Inaczej trudno przetrwać. Miasteczko małe. W zasadzie, to nawet nie miasteczko, tylko dwa, połączone asfaltem porty – lotniczy i morski. Piętnastotysięczna społeczność obsługująca strategiczne obiekty sprawia, że Anadyr dotąd nie zmienił się w monumentalną, lodową rzeźbę zamarzniętą na wieki, podobnie jak uwięzione w arktycznym lądolodzie mamuty, niezbadanym kaprysem losu odkryte, by wylądować na talerzach niewybrednych gości portowej tawerny. Rzygać mi się już chce od tej mamuciny! Od dwóch tygodni żadnej odmiany. Wciąż czerwone, żylaste i tłuste mięso starsze chyba od węgla. I wódka. O tak… Wódki jest w bród. Skrzętnie wciągana pod dach, bo na zewnątrz błyskawicznie zaczyna się lepić niczym ropa naftowa - oleista, gęsta ciecz, zimna tak, że aż dziw, iż nie doznałem zapalenia płuc.
Anadyr założył podobno jakiś kozak z nieznanych bliżej powodów. Gdyby nie to, do dziś mapa tych stron pokryta byłaby wyłącznie pustką i zalegającym wiele miesięcy śniegiem. Politbiuro dorobiło oficjalną ideologię, że złoża węgla brunatnego, że bogactwo złotonośnej żyły, że historia… Według nich wszystko przesądziło o konieczności podtrzymania życia w tej niegościnnej okolicy. Nie mówią o bliskości granic i kryptomilitarnym znaczeniu wysuniętej tak daleko poza cywilizację bazy, o hipotetycznym zasięgu i reakcji na. Ani o tym, że niedobitki Czukczów zapędzono kałasznikowem do niewolniczej pracy w kopalniach, bo oni, jako jedyni potrafią przetrwać w tych skrajnie niekorzystnych warunkach. Zdechną tu niechybnie. Jak Sybiracy, pokutujący za grzechy polskości gdzieś za Jakuckiem. Populacja Czukczów maleje w zastraszającym tempie. Zgromadzeni wokół osady, całymi dniami wygrzebują z ziemi minerały korzystając z łaski krótkiego, zimnego lata, by potem bezczynnie przeczekiwać ośmiomiesięczną zimę. Pierwsi już sięgnęli po gorzałkę, zapominając wymierającego wraz z nimi języka ojców. Dotąd skutecznie bronili się przed rosyjskim naporem i ich podstawowym towarem eksportowym. Dziś, w tawernie, siedzi kilku i przechylają kieliszki, z wprawą szczęściarzy nie znających kaca.
Piję. Od dwóch tygodni, jeśli tylko się da nie wychodzę. Sypiam(?) w pokoju nad barem. Trudno zasnąć, gdy pode mną kozacka rubaszność dumnie zerka na otoczenie nieustannie szukając wyzwań. Bijatyki są codziennością. Dlatego zasypiam dopiero, kiedy świt zaczyna lizać zaparowane, oszronione okna, a szpitalna karetka z jękiem odwiezie do jedynego szpitala w czukockim okręgu autonomicznym ostatniego bożego pomazańca.
Piję… Dlatego mnie przysłali. Bo potrafię pić i jestem obcy. Tak wyzywająco obcy, że znać mnie z daleka. Siedzę nad różańcem literatek i przelewam w siebie nieskończone zapasy alkoholu. Najczęściej sam, bo z obcym tubylcy zazwyczaj nie mają odwagi pić. Miejscowe karki próbowały mi wyperswadować przesiadywanie w tawernie, ale, kiedy dwóm pierwszym wytatuowałem na pyskach respekt – pozostali zaczęli darzyć mnie niechętnym szacunkiem. Omijali wzrokiem , albo szukali łatwiejszych wyzwań. Grzebię w głowie, bo czasami potrzebuję porozmawiać z kimś inteligentnym.
- Ki czort? Obcy? Na dodatek Polaczek? Marznie na zapomnianym krańcu świata i rozmienia dzień na szklaneczki pełne niezbyt wyszukanej wódki?
To pytanie gnębiło również i innych, ale po incydencie z miejscowymi dresiarzami nikt nie odważył się zapytać. Od dwóch tygodni portowa tawerna na szlaku północnej drogi morskiej jest całym moim światem. Zarastam szczeciną, jak mchem. Piję i wpieprzam mamucinę. Dzisiaj wątróbka z dużą cebulką. Nie powiem, całkiem, całkiem, ale marzy mi się zwyczajny schabowy z kapustą. Taki nasz. Albo golonka w piwie. Przechylam kieliszek z rezygnacją zerkając w okna, którym luty odbiera obrazy. Firana szronu nie schodzi z nich. Wzruszam ramionami.
- Na jaką cholerę ktoś wysilił się na okna, skoro i tak nic nie widać przez nie? A! Faktycznie - Lato się tu zdarza… ponoć. W szczycie chyba całe dwadzieścia stopni. Przez pół godziny w roku, jednak dwadzieścia na plusie, to temperatura zbliżona do ludzkiej strefy komfortu.
Siedziałem macerując wątpliwości wódką. Mocna. Pięćdziesiąt procent. Kto wie, czy nie z górką. Tu nie rozcieńcza się zbyt nachalnie gorzałki, żeby nie zamarzła w transporcie, tłukąc szklane opakowania. Wreszcie jakiś ruch rozkojarza mnie i każe podnieść wzrok. Ktoś idzie w moją stronę sennym, rozkołysanym krokiem marynarza. Stary jest. Może pamięta konwoje do Murmańska, albo walki z japońską flotą podczas wojny światowej.
- Я могу? (Mogę?) – Znak zapytania był tak mizerny, że podejrzewałem go raczej, niż usłyszałem. Kiwnąłem głową równie oszczędnie. Nie wiem, czy zrozumiał, ale nie zniechęcił się wcale.
- Вы не должны пить в одиночку. (Samemu nie wolno pić.) – Głośno postawił na stole do połowy opróżnioną butelkę i szklankę, w której kołysała się resztka wcześniejszego toastu.
- Wiem, że „nielzia”, ale wpraszać się nie mam zwyczaju. – Wzruszyłem ramionami, z premedytacją odpowiadając po polsku. – A z obcym nikt pić nie chce.
И вы пытались? (Próbowałeś?) – popatrzył na mnie błękitem mocno rozcieńczonych oczu. Dziwne, ale wzrok miał mniej bełkotliwy od języka. – Сегодня ты выпьешь со мной. Я плачу! Hа здоровье! (Dziś napijesz się ze mną. Stawiam! Na zdrowie!)
- Ok – bez wahania podstawiłem szkło. Wódka była tania, ale zaproszenie szczere i niosące nadzieję, że ten wieczór będzie inny od wcześniejszych. – Miła odmiana. Nie spodziewałem się towarzystwa. „Twaje zdarowje!”
- Вы не должны пить в одиночку (Samemu nie wolno pić) – powtórzył siadając naprzeciw. - Bодка необходимая компании. (Wódce potrzebna kompania.)
Palił fajkę nabitą machorką, która zdawała się z sufitu zdzierać farbę lepiej niż szpachelka z hipermarketu. Szorstka, gryząca rzecz. Dla niezwyczajnych trudna do zniesienia. Tawerna była przesiąknięta dymem na wskroś. Gospodarz nie musiał malować ścian, by nabrały koloru gęstej sepii. Być może stąd wzięła się melancholia w spojrzeniu marynarza? Najwyraźniej doskwierała mu samotność i szukał towarzystwa, a dziś knajpa wyludniła się. Zniknął za widnokręgiem ostatni statek wiozący ekspedycję naukową na poszukiwanie szczęścia w mrozach koła podbiegunowego, marynarka wojenna odpłynęła, by dać załodze odpocząć w łaskawszym klimacie zatoki perskiej, szczując tym samym zachodni świat zuchwałą erekcją gotowości na chwałę Wszechrosji. Marynarz nalał z wprawą. Wódka kurczowo trzymała się brzegów szklanek, żeby nie ulać się poza krawędzie. Podnieśliśmy i wlaliśmy w gardła. Paliło. Wódka nie przestaje palić, a jeśli przestanie, to znak, że chrzczona.
Zakąsiłem, czekając aż zacznie mówić. Oni zawsze mówią, kiedy wypiją. Chwalą się, prężą muskuły. Wystarczy, że zatankują i gawęda rozwija się, obrastając w nieprawdopodobne wątki. A najlepszym rozmówcą staje się ten, który słucha, nie przeszkadzając w oratorskich popisach. Po latach spędzonych na morzu, pośród wciąż tych samych twarzy człowiek albo zamknie się na świat, albo wręcz przeciwnie – otworzy, szukając słuchacza. Stary marynarz wyraźnie potrzebował widowni. Ja? Przysłali mnie tu, bo komuś na górze wydawało się. Nie mogłem zlekceważyć. Płacili mi za to, żebym sprawdzał, weryfikował i nie dopuszczał. Szkolili mnie najlepsi nie po to, żebym miał wątpliwości. A ci, którzy mnie przysłali byli paskudnie podejrzliwi. Czuli coś podskórnego, mrocznego i trudnego do zdefiniowania. Nawet ja musiałem przyznać, że instynkt mieli niezwykły. Jak dotąd nie pomylili się ani razu.
Dlatego teraz siedziałem z marynarzem, którego twarz wyglądała jak plaża wymodelowana morską falą. Pełna bruzd, zakoli, dziobów, zadziorów i kolorów. Szramy wycięte lodowym szkwałem na licznych psich wachtach rozrzucone były po twarzy tak bardzo, że ozdoby mogły wystarczyć na liczniejsza kompanię. Piliśmy trzecią szklaneczkę, kiedy zaczął mówić. Wspominać stare historie. Cofał się do własnej młodości, a głos kołysał się mu jak fale podczas piątki w skali Beauforta. Słuchałem słowotoku sennie, pozwalając rozkołysać się słowom. Język rosyjski jest miękki, nie przeszkadza zadumie. Marynarz opowiadał same nieistotności, z jakich zwierzają się pijacy we wszystkich portach świata, więc wieczór znów spełznie na niczym. Słuchałem. Potrafię słuchać. Jestem wytrawnym rozmówcą, a dzisiaj już na powitanie powiedziałem tak wiele… Ludzie chcą ze mną rozmawiać właśnie dlatego, że nie odbieram im przyjemności. Słucham z zainteresowaniem, nawet, kiedy - jak teraz – rozkołysała mnie wódka i śpiewna gawęda starego człowieka.
Pewnie rozstalibyśmy się w niedźwiedzich uściskach, gdyby tuż przed brzaskiem nie zdobył się na coś więcej. Zareagowałem natychmiast, choć niedostrzegalnie. Marynarz rozejrzał się wokół i nachylił do mnie szepcząc głosem okaleczonym gorzałą:
- Ты чужой, а не местный. Я скажу вам, потому что я должен кому-то рассказать. Может быть, ты сможешь унести знания подальше. Вы раскроете. Я плавал по водах Арктики. В Баренцевом и Беринговом морях… В Северном Ледовитом океане. Великой России есть что скрывать. И делает это как можно лучше. Фальсифицирует карты, скрывает присутствие. За пределами островов Северной Земли ... кто будет проверять совершенство карт? Там… лед и мороз.Пустыня. Никто в здравом уме не будет смотреть туда. Никто, кроме "Балой России". Она заглянет в каждую дырку и воспользуется всем, что попадется под руку. У меня есть карта с картами моих собственных рук. Маленькие, затерянные острова, несуществующие земли. Где Полярный круг редко позволяет воде течь. Они настолько засекречены, что у них даже нет имени, поэтому раскрыть его невозможно. Их много. На каждом… Я не всех видел, cтрах подойти ближе, но там… (Obcy jesteś, nietutejszy. Powiem ci, bo komuś muszę powiedzieć. Może wywieziesz wiedzę daleko. Ujawnisz. Pływałem po wodach Arktyki. Po morzu Barentsa, Beringa… Po oceanie arktycznym. Wielka Rosja wiele ma do ukrycia. I robi to, najlepiej jak potrafi. Fałszuje mapy, tuszuje obecność. Za wyspami Ziemi Północnej… kto sprawdzałby doskonałość map? Tam… lód i mróz. Pustkowie. Nikt przy zdrowych zmysłach tam nie zajrzy. Nikt, ale nie Balszaja Rossija. Ona zajrzy w każdą dziurę i wykorzysta wszystko, co jej w łapy wpadnie. Mam mapę własnymi rękami kartowaną. Małe, zapodziane wyspy, nieistniejące lądy. Tam, gdzie koło podbiegunowe rzadko pozwala wodom płynąć. Są tak tajne, że nie mają nawet nazwy, żeby nie sposób było zdradzić którejś. Jest ich wiele. Na każdej… nie widziałem wszystkich, strach się zbliżyć, ale tam…)
Zaschło mu w gardle, ale potrzebował mówić dalej. Najwyraźniej wiedza gniotła go i we mnie upatrzył nadzieję, że świat usłyszy, dowie się, a może i jego zabierze gdzieś, gdzie nie sięgają macki mściwego mocarstwa. Bo Rosja nie zapomina. Nie wybacza…
- После войны все искали немецких сановников, ученых из нечеловеческих экспериментов. Все искали, везде. В Аргентине, Южнou Африкe, Колумбии. Никто не подумал искать там, где нет земли. Сегодня они потомки тех Übermenschen. Но эксперименты все еще продолжаются. Чудовищные. Испытания на людях, клонирование, боевые яды, распыленные аэрозолями на расстоянии метра, или тысячи километров. Там ... ты можешь все. Я боялся, смотрел в бинокль издали. Если бы меня увидели ... Боюсь даже подумать. (Po wojnie wszyscy szukali niemieckich dygnitarzy, naukowców od nieludzkich eksperymentów. Szukali wszyscy i wszędzie. W Argentynie, RPA, Kolumbii. Nikomu nie przyszło do głowy szukać tam, gdzie nie ma lądu. Dzisiaj to już potomkowie tamtych Übermenschen. Ale wciąż trwają eksperymenty. Potworne. Testy na ludziach, klonowanie, bojowe trucizny rozpylane aerozolami na odległość metra, bądź tysiąca kilometrów. Tam... można wszystko. Bałem się, patrzyłem z daleka, przez lornetkę. Gdyby mnie zobaczyli... Boję się nawet myśleć.
Przełknąłem ślinę. Odważny człowiek. Szalenie odważny. Może głupi? Mapę trzymał w drżącej z emocji dłoni. Wyglądała jak malowana na skórze foczej. Ale zawierała cyfry. Współrzędne. Doskonaly materiał, łatwy do weryfikacji. Można byłoby na tej podstawie skierować chciwe oczy szpiegowskich satelit na precyzyjnie wybrane fragmenty Ziemi i dyskretnie przyjrzeć się. Niesamowite! Dwa tygodnie siedzenia na dupie w tym zapadłym kącie przyniosło coś takiego! Gotowałem się od emocji! Boże! To nieprawdopodobne. Skąd góra wiedziała, że tu, podskórne piekło... Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Nie wstając sięgnąłem za pazuchę. Makarov wygrzany dwoma tygodniami lenistwa dobrze leżał w dłoni. Bezpiecznik kliknął niemal niesłyszalnie.
- Ty gnido – syknąłem. – Chciałeś zdradzić...
A potem pistolet szczeknął dwa razy. Porwałem mapę, nim zwłoki opadły na ławę. Balszaja Rassija nie wybacza. KGB nie wybacza. Ja... Boże, jak tu zimno! Pora się wynosić w bardziej gościnne okolice!
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuńSłowem: "Zaufania już nie ma, zniknęło i z życia, i ze słownika."
("Martin Eden" - J. London)
Pozdrawiam:)
piękne dzieło i cytat też.
UsuńAleż masz wyobraźnię, aż ciarki przechodzą. To zimno, ta wóda, ta mapa skarbów, te teorie spiskowe, tajemne tajemnice .....
OdpowiedzUsuńczasami pisze o gotowaniu zupy, a czasami o tajemnicach. nie ma reguły i tak jest dobrze.
Usuń