środa, 30 września 2020

Loteria

 Opowiadanie powstało na portalu T3 w ramach treningu wyobraźni – linka do treści https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4685

 

Założenia:

Bohater - oficer

Zdarzenie – ostatni papieros

Efekt - Świat Orwella (totalna inwigilacja, brak wolnej woli, całkowite podporządkowanie władzy) - a twojemu bohaterowi udaje się pokonać system.


Jestem obcy…

Znów. Tym razem piję w Petersburgu… Sankt Petersburgu, który tyle już miał imion, że zaplątał się w nich i z wrażenia otworzył na świat, jak małż rozwarty siłą chromowanych szczypiec w carskich dłoniach, które nie wybaczają i nie zapominają. 

- Blisko, cholera – pomyślałem sobie – blisko w czasie i blisko Tallina, ale niech Bóg da, że nie zdarzy się nic, co mogłoby mnie zdemaskować? Przecież jestem tu obcy… 

Пи́тер jest w końcu europejskim miastem, chociaż radykalni komuniści o zapędach stalinowskich chcą siłą nawrócić go na ścieżki czerwonej armii; przywołać pamięć wielkiego Ленинградa, historii, którą zatyka się gębę każdemu, w kim wiary w Matuszku Rasssiju brakło. Jak za cara Piotra Pierwszego zwanego Wielkim, który teraz w metalowej wersji ozdabia Nevski Prospekt – zapewne najsłynniejszą ulicę Rosji, miejsce, które z nazwy i czastuszek zna chyba każdy. Piotr chciał przywrócić Rosji Europę, albo Europie Rosję i zaczął ją cywilizować. Stąd Ermitaż, charyzmatyczny, chełpiący się sławą większą chyba od Luwru, bo mniej oczywisty, bardziej egzotyczny i posiadający niebagatelną siłę przyciągania – służby specjalne potrafią samym strachem i zakulisową niesławą pozyskać wszystko, czego zapragną – Luwr czekać musi na hojność darczyńców. 

Trzeci dzień mija dopiero, odkąd zameldowałem się w jednym z wielogwiazdkowych hoteli dla cudzoziemców… Zaśmiałem się w kułak – Hotel w regularnej armii musiałby być najmarniej majorem, kiedy ja, choć nikt o tym nie wie, dopiero zasłużyłem na kapitańskie gwiazdki. Matuszka nie szafuje honorami, chyba, że na moskiewskiej defiladzie. Trzeba wielkich zasług w wielkim kraju, żeby ozdobić mundur pięcioramienną, złotem pokrytą gwiazdą. A ja? Piję. Piję, bo potrafię i tylko tak umiem odwdzięczyć się za łaskę miłościwie panującej rodzinie… Zabawne, że komunizm ma nad głową tyrana. Zawsze miał i wciąż ma. Inaczej zdechłby z głodu. Im większe imperium, tym większy terror jest potrzebny, żeby zachować status quo. Tym większe restrykcje, żeby strach unieruchomił mięśnie tłumu, który siłą jest tak potworną, że zmieść może w niebyt każdy reżim. Wystarczy, by przestał się bać. 

Nikomu nie zdradzam własnych myśli. Nawet teraz, „Stolichnaya” wypala je zanim zalęgną się na czubku języka, nim wydostaną się ze mnie echa, które bezapelacyjnie sprowadziłyby mnie do jednego z ponoć nieistniejących już łagrów… Syberia jest trzykrotnie większa od Unii Europejskiej, a ONZ nie ma ochoty wysyłać tam obserwatorów marznących na sam dźwięk słowa tajga… Matuszka czuwa jednak nad nieświadomością tłumów i zawsze gotowa jest udzielić schronienia zabłąkanym duszom o zbyt zainteresowanych wolnością umysłach. 

Piję. Wierchuszka wie, że pić potrafię i nie raz już pobłażliwie kiwała niewidzialną głową, pochylając się nad moim życiorysem. Polskie NKWD zwane SB, czy UB… wcale nie było gorsze. Naród tłamszony od wieków potrafił dochować się szubrawców godnych większych piekieł, niż je szatan wyrychtował dla swoich kuracjuszy. Folksdojczów bardziej niemieckich od rodowitych berlińczyków, skłonnych pójść za każdą wiarą, ideą, obietnicą, łamiących uprzedzenia, więzy, tabu i swoich pobratymców. Zdrajców, przy których Kain wydawać się mógł niewinnym pacholęciem. Złoczyńców gotowych Bogu sznurek z kalesonów ukraść, żeby powiesić jego syna na krótkiej smyczy i zaciskać dłużej, niż trwa nieskończoność. Ech! Syn Boży miał fart, że nie zadarł z Polaczkami… 

Piję. Nevski Prospekt dyskretnie onanizuje się w wiosennych światłach gazowych latarni, wspominając wielkość własną i założyciela. Mocno zużyta harmoszka gra rzewne melodie, ktoś tańczy, inny wrzuca kopiejki do futerału grajka, ktoś wtóruje łzami, wsparty na balustradach nabrzeża Newy. Ja piję. Każdy robi to, co potrafi. Jestem cynikiem, nie umiem płakać... ani grać. 

Trzeci dzień tutaj; wiosną podszyty widnokrąg topnieje w oczach. Wiatr rozbiegany wzdłuż i wszerz. Zwiedza kanał Griboyedovej i Moyki, ssie słony posmak zatoki fińskiej i wypełnia nim bulwary. Trzeci dzień, kiedy piję siedząc naprzeciw młodziutkiej dziewczyny o nosie odrobinę za dużym do małej twarzy. Grzywką przysłania oczy, ukrywając fakt, że rzęsy ma zbyt krótkie, aby rozbełtać nimi poranne mgły. Zgłupiałem. Ja, doświadczony rep nie byłem gotowy na smarkulę, która patrzy na mnie zuchwale i z przekorą mówi dobitniej, niż trzeba: 

- Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!)

Noce… Подмосковные вечера nie oddają pełni podobnych doświadczeń. Zgłupiałem całkiem. Przeżywam nastoletnie, kompletnie nieodpowiedzialne emocje do kobiety, która zaczęła nią być ledwie wczoraj. A przecież miałem pić, pozostając czujnym na usługach Matuszki. Tej, która wszystko widzi i wszystko wie i nie zawsze potrzebuje dowodów, żeby doprowadzić sprawy do finału wykluczającego hipotetyczny ciąg dalszy, by utrzymać w siodle świat w niezmienionym kształcie. Gdybym był rozrzutny emocjonalnie… mogłaby być moją córką. Starszą córką, która wyfrunęła z domu, by nie musieć szarpać się z wapnem, ze szronem na skroniach i gderaniem starego ramola. A ta smarkula mówi do mnie: Я тебя не боюсь! Przeciąga się naga pod moim ramieniem i patrzy jak nowonarodzony jamnik szorstkowłosy na matkę. Ma rację - pierwszy raz w życiu jestem bezradny wobec oczu wilgotniejszych od całej zatoki fińskiej, od Newy z przyległościami. Kłuje mnie coś ale tym razem, to nie Makarov. Wstaję dłużej niż zwykle, a ona ociera się mrucząc świństwa i patrzy spod przymrużonych powiek, jaka obelga trafi i wciśnie ją głębiej w otchłanie prześcieradła, żebym mógł zaspokoić jej młodociany bezwstyd. 

Zerkam na zegarek, noszony dla ozdoby, bo donikąd mi spieszno. Dotychczas piłem na długich dystansach; obecnie czas picia zaledwie się zaczął. Demonstracyjnie czekam, aż przyjdzie i nadstawi policzek dopominając się o więcej czułości. I skarci mnie, że goliłem się osiem godzin temu i już czuć na policzku szorstkość papieru ściernego, a jej policzki są zbyt delikatne na tak perwersyjną pieszczotę. I śmiać się będzie oczyskami przewrotnie miodowymi. Skórę ma białą jak polarny niedźwiedź, ale o całe nieba delikatniejszą. Nie spałem w tak delikatnej oprawie i żaden jedwab nie odda nawet namiastki. Czuję pożądanie, ale nie ma jej przy mnie. Piję. Zamiast obserwować zewnętrze zagłębiam się niebezpiecznie w absurdalne marzenia, jednocześnie szukając rozwiązania niezwykle trudnej zagadki – jak ukryć perkaty nosek przed niezgłębioną ciekawością Matuszki? 

Zamiast rozwiązania… pojawia się groźba. Kałasznikow. Nawet nie jeden, a trzy. Niewątpliwa pokuta za moją dotychczasową skuteczność. Strach. Staram się udawać, że bardziej obchodzi mnie sześć ziaren czerwonego kawioru lepiącego się do talerzyka z miśnieńskiej porcelany, ale oszukuję samego siebie. Nigdy nie byłem tak blisko przerażonych wylotów luf, którym wystarczy dźwięk spadającej na ziemię szklanki, żeby mnie podziurawić bardziej, niż sita do cedzenia diamentów. 

Idę. Ograbiony z Makarova i prowadzony zimnym wylotem trójcy oczu kaliber 7,62. To chyba koniec. Koniec picia i zwiedzania chylącego się ku upadkowi świata na koszt wierchuszki. Pozwolili mi dopić ostatnią szklankę, ale kiedy wygarniałem ziarna kawioru z dna talerzyka szturchnięcia nie były już rubaszne, a żebra skarżą się nadal. Idę prowadzony na potrójnej, epoksydowanej smyczy. Płacę za sławę skrywającą się dotąd w cieniu. Ja wiem, że oni wiedzą i oni wiedzą, że ja wiem, że nic już być innego nie może, a przecież idę potulnie, jak piesek, któremu zachciało się sikać tak bardzo, że nie znajduje w sobie słów. 

Moyka. Drobna, w porównaniu z Newą rzeczułka opasująca miasto i flirtująca z architekturą bezwstydnie. Chyba ma się stać moim końcem. Ostatnią przystanią. Widzeniem, w jakim rozpłynę się, a potem, wrzucony w jej nurt spłynę ku morzu. Trawię zapamiętane jeszcze z knajpy widzenie – bezpieczniki przestawione na ogień ciągły. Nikt nie chce ryzykować, żadnej sportowej żyłki. Tylko nieubłagany, bezapelacyjny wymiar kary: 

- Убить собаку! (Zabić psa!)

Nie myślą, nie mają złudzeń. Zabiją, pewnie kosztem kamratów, bo przecież moje ciało nie wytrzyma naporu pocisków - przejdą na wskroś i popłyną dalej, jak śmiercionośne torpedy, rozwalając w proch wszystko, co śmie stawić opór. Studenci… Pochopni idealiści, którym życie wciąż nie nakopało przez tyłki rozsądku. Żarliwi, gorliwi i zapalczywi. Po nich tu przyjechałem, ale okazało się, że jednak DO NICH. Czekali na mnie. Inwigilacja. Kontrola, informacja, szpiegostwo. Wierchuszka wiedziała… Chyba za późno mnie wysłali i przyjdzie umrzeć w paroksyzmie ołowiowej chmury. Może zabiorę któregoś ze sobą, ale niespecjalnie mnie to pociesza. 

- Żyj kurwa! – UB wiedziało; wiecznie pijany pułkownik wiedział, co ważne – Żyj, a dopiero potem myśl o zabijaniu. Najpierw trzeba donieść zemstę do celu, a dopiero potem rozsmarować ją jak miękkie masło na wciąż ciepłym chlebie. 

Oddychałem wilgocią Piotrogrodu, wystukując żałobny rytm w płytach deptaka mostu nad Moyką. Kamienice mdlały ze zmęczenia; sepia zawsze zdaje się być wyczerpana życiem. Nie zdążyłem… Tak wielu rzeczy nie zdążyłem zrobić. Może byłem zbyt obowiązkowy, może miałem… Te brązowe oczy i ta filuterność we wzroku… jak to było? Я тебя не боюсь? Zimno luf przedziera się przez materiał i kaleczy oddech. 

- Omne trinum perfectum (co potrójne, jest doskonałe) – pomyślałem, kiedy na moich żebrach zaczęły kluć się trzy, jeszcze niewybarwione siniaki. Nie zdążą dojrzeć, nim pochłonie mnie nurt Moyki. Nim newskie ryby skosztują mojego ciała… 

Pałac Straganowa patrzył na mnie z wyrzutem, że zakłócam mu przedświt swoją pochopną, białkową obecnością, która nie jest wstanie przetrwać nawet ćwierci tego, co sam przetrwał, a przecież zawieruchy dotknęły go niewątpliwie większe, niż szturchańce żądnych zemsty studenciaków. 

- Dzieciaki! – pomyślałem – Zabiją mnie dzieciaki, które nie mają pojęcia. Dzieciaki, które miałem wyłowić, spacyfikować, zmielić w maszynie czasu i odesłać w niebyt. A teraz one stały się moim Nemezis i one poprowadzą mnie tam, gdzie ja miałem zesłać ich. 

Most posępniał mimo oświetlenia, a może to tylko moje samopoczucie zdychało szybciej ode mnie? Przyszłość zdawała się kończyć pod mostem. Kamienice okurzone historią, wiatrem, solą, spalone słońcem, o elewacjach godnych twarzy marynarzy sowieckiej floty wojennej… Mrok odbierał kolor i nadzieję. Nigdy wcześniej nie myślałem o kolorach. Dopiero te niedojrzałe oczy pełne skrzących się bursztynów z plaży Kątów Rybackich, czy nieodległych granicy Piasków… 

Przytrzymali mnie lufami i popchnęli na chropawy tynk ściany. Otwierałem oczy, żeby ich widzieć. Jeden z nich… Ona… Wyciągnęła z dżinsów kartkę i czytała. Po polsku! Czytała wyrok śmierci. Jak w teatrze! Mijałem słowa bez zrozumienia, ale słyszałem wykrzykniki… Tallin… Anadyr… O Budapeszcie też wiedzieli… Inwigilacja. Podziemny front, który wiedział wszystko, choć mi zdawało się, że wszystko wie tylko wierchuszka i Bóg, jeśli przysługuje mu kod dostępu do ściśle tajnych danych. Tymczasem trójka gówniarzy z petersburskiego uniwersytetu trzymała mnie na muszkach i śpiewnym rosyjskim, polerowanym na herbacie z miodem i konfiturą… dyskutowali, jakby dopiero teraz zrozumieli, co zamierzają zrobić. 

Zabiją mnie. Ja zabiłbym szybciej, ale oni są młodzi i mają skrupuły… Ten z dziobami na mordzie, co wyglądał, jakby zapomniał w jadłospisie o rumsztykach i gulaszu rzucił mi paczkę papierosów – Беломорканал, dobre, rosyjskie papierosy, które smakują zawsze jak koniec świata. Oni naprawdę naoglądali się starych filmów i uważają, że istnieje coś takiego, jak etykieta śmierci! Estetyka zgonu! Nie palę, ale sekundy życia są bezcenne. Włożyłem papierosa między wargi i przypaliłem rzuconą w ślad za nimi zapalniczką. Płuca ogarnął zamęt. Zupełnie jakby konflikt o Falklandy-Malwiny miał się znów rozpocząć, jakby Watergate miało stać się sensacją poranka na Piątej Alei… 

Papieros był zbyt krótki nawet dla laika. Życie? Nie zdążyłem nawet przetrawić ostatniej nocy z małolatą… 

- Fajna była - tak sobie młodzieżowo, niezbyt wyszukanie pomyślałem. - Chciałbym coś więcej z nią, jak trzy noce. Może nawet ten pieprzony domek z ogródkiem, w którym pod krzakiem czarnej porzeczki nie czai się oddział GROM-u, albo Specnazu… 

Kiedy dziewczę skończyło czytać spojrzeli na siebie. Chwila niepewności… Widać nigdy wcześniej nie mordowali z premedytacją. Ja nie czekałbym – byłbym trupem, zanim ona zaczęła czytać. Może nawet zabiłbym siebie już w knajpie? Ale byłem jej wdzięczny za zwłokę. Za dwie minuty życia w strachu, który dopiero miał się skończyć. Któryś westchnął głośniej niż trzeba. 

Wreszcie strzały rozlały się po ciemnym, gęstym od emocji niebie, a kamienice bezdusznie zawtórowały zwielokrotnionym do absurdu echem. 

*** 

Jestem obcy. 

Wciąż jestem, choć drgnąłem, na dźwięk wystrzałów i Беломорканал wysunął się spomiędzy niewprawnych warg. Patrzyłem z kliniczną ciekawością na własny korpus, jak odpowie na ogień automatów. Kadłub zachowywał się nad podziw spokojnie. Nie przejął się wcale. Nie uległ. Za to trójce studentów wypadły z rąk automaty, a ciała rozszarpywane nawałnicą ognia podrygiwały w śmiertelnym breakdance, nie znajdując czasu, by lec na bruku. Nim dotknęły ziemi były już zmiętolonym, krwawym befsztykiem. Tyko ja stałem na chwiejnych nogach – pierwszy raz w życiu. Nigdy nic nie sprawiło, żebym się chwiał. Dopiero ten nocny łoskot, odbijający się echem od elewacji starych kamienic i gasnący w nurcie Moyki i Nevy… Wypiłbym coś naprawdę mocnego. Miejscowy samogon wydawał się być najbardziej rosyjskim trunkiem i najlepszym na podobne okazje – ostatecznie to właśnie samogon ocalił Leningrad podczas światowej zawieruchy. Tylko on był w stanie utrzymać wygłodniałe ludzkie mięso w miejscu, poza szponami wszechobecnego strachu połączonego z rosyjską zimą. Usiadłem na kamieniach pocąc się mimo wczesnej wiosny, która zbyt łaskawa dla korzonków nie bywa tutaj. 

- Ты храбрый. И глупо! До скорой встречи (Odważny jesteś. I głupi! Do zobaczenia) – W oczy zajrzał mi kpiący, rybi wzrok kogoś, kto kompletnie zapomniał co to uśmiech. Chyba został wypreparowany z uczuć, a jeśli taki cynik jak ja zdołał to dostrzec, dla przeciętnych zjadaczy chleba musiał wydawać się koszmarem z naprawdę mocnych snów.

- Капитан, мой капитан! (Kapitanie, mój kapitanie!) – Dobiegł mnie jeszcze skandowany w rytm kroków szyderczy śmiech znikającego już za rogiem wybawcy. Cóż miał znaczyć? Stowarzyszenie Umarłych Poetów? Wiersze deklamowane na stole w kinowym hicie dla rozrzewnionych dziewczątek z dobrych domów? 

Siedziałem dobry kwadrans, nim podniosłem tyłek z bruku i z lekkim niesmakiem przeszukałem kieszenie martwych studentów. Gdzieś w tym bigosie krył się mój Makarov, który mógł mi się jeszcze przydać. Znalazłem go w końcu, lepkiego od krwi, lecz pistolet również został trafiony śmiertelnie. Rzuciłem na ciała, z żalem ocierając dłonie. Szkoda broni. Służyła niezawodnie, a teraz… Wierchuszka… Oni wiedzieli… Wszystko i zawsze! Wiedzieli jak i gdzie. Byłem tylko tępym narzędziem, które stroili mamoną, karmili tym, czego nie miałem i szczuli, bym dopłynął do portu przeznaczenia. Mieli dostęp do wiedzy, do informacji, jakiej nie miał nikt. Siedziałem i dopiero teraz wystraszyłem się na wskroś ciała. Siedem milimetrów metalu, to nic w porównaniu z wiedzą… Życie można odebrać tylko raz. Wiedzę… Dziewięć miliardów razy… Tyle, ile istnień na świecie… 

Zabijałem i nie zostałem zabity. Jeszcze. Wilgoć zatoki studziła tyłek i emocje. Bałem się, dygotałem z niepewności siedząc na kamieniach… Milczałem i bałem się, że to za mało. Ona… Chciałem znów przejrzeć się w tej młodzieńczej bezczelności. Matuszka? Czy to możliwe, żeby zignorowała? Nie dostrzegła? Wstałem i otrzepałem spodnie z wilgoci ulicy. Wracać? Narażać ją? Czy zrezygnować na zawsze? Poddać się i ochronić to piegowate, pochopne życie? Moją lekkomyślność, której, jak się zdawało wyzbyłem się prowadzony ubecką ręką emerytowanego pułkownika? Była moja przecież… Wreszcie ktoś stworzony dla mnie. Poddać się, czy ryzykować? Egoizm zatruwał mnie od środka. Sankt Petersburg otwierał się na kolory świtu. Poranna gazeta donieść miała o potyczkach gangów na ulicach i przestrzec przed nocnymi spacerami po bulwarach, ale o mojej… o bezczelnej dziewczynie, która mówiła - Я тебя не боюсь! – musiała milczeć! 

Wolno, jak człowiek zmęczony całonocną pracą szedłem w stronę hotelu. Z daleka świecił neonami i mrużył oczy przed nadjeżdżającymi samochodami. Mewy rozdarły się na potęgę. Wolałem nie oglądać się za siebie. Lepiej nie wiedzieć, co też sprawiło im frajdę w ten mimo wszystko chłodny poranek. Maître d'hôtel przyjrzał mi się z dobrze skrywaną ciekawością, jednak nie udawał zdziwienia, że nie proszę o klucz. Zupełnie, jakby wiedział, że mam go przy sobie. Wjechałem windą. Nie miałem ochoty wspinać się z jego wzrokiem uczepionym moich pleców. On… na pewno jest na usługach Matuszki. 

Na poduszce… Tej samej, na której wieczorem rozsypywały się włosy mojej bezczelnej panny leżał pistolet. Makarov oczywiście. Wierchuszka ma oczy wszędzie. Wiedziała wszystko. Machinalnie włożyłem broń pod pachę i wyszedłem. Sam nie wiem dokąd, ale wyszedłem i snułem się po mieście jak człowiek, który nie ma żadnego celu w życiu i kręci się w kółko jak bezdomny pies. Nim zmarzłem znalazłem się na skraju blokowiska, na którym podobno mieszkała moja odważna panna. Wsunąłem się między bloki, jak wiatr, który nigdy nie zasypia. Mijałem poobdzierane, pełne wulgarnych graffiti szczytowe ściany bez okien, mijałem milion balkonów ze schnącą bielizną podłej jakości. Mijałem siedzących na zdezelowanych ławkach kloszardów i młode mamy czujnie zerkające, czy nie zrobię krzywdy ich riebionkom. 

Nieliczne drzewa pełne były liszai i chorowały, jak chorują miejskie drzewa – od wyziewów, spalin i ludzkiej bezmyślności. Zatraciłem się w tych prozaicznych, dla wielu codziennych obrazkach. Kroki stawały się wciąż wolniejsze, aż utknąłem przed osiedlową tablicą ogłoszeniową i bezmyślnie gapiłem się przez upaćkaną szybę na jakieś komunikaty i reklamy. Stałem może godzinę, a może i dwie. Poranek dojrzał już do południa, a ja wciąż stałem. W szkle zobaczyłem wzrok pełen beztroskiego śmiechu. 

- Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!)

A potem wzięła mnie za rękę i zniknęliśmy w bramie śmierdzącej, jakby psy załatwiały się tu od średniowiecza. 

*** 

To wszystko było trzy dni temu… Trzy dni, spędzone w pościeli wciąż parującej niedowierzaniem. Matuszka nie zapukała do drzwi ani razu. Może w świetle dnia straciła ostrość widzenia? Może nieświadomie przymknęła oko, które nie zasypia nigdy i na jedną, króciuteńką chwilę spuściła mnie ze smyczy? Na chwilę wystarczającą, bym skrył się pod kołdrą i zapomniał. Udało się? Stając w oknie przypomniałem sobie postać z mostu nad Moyką i jego śmiech. Zadrżałem, ale świat nie odpowiedział, jak zapewne odpowiedziałby wysłannik Matuszki: 

- Капитан, мой капитан! (Kapitanie, mój kapitanie!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz