Jestem obcy…
Nikogo to nie dziwi, bo tutaj każdy jest obcy. Przez Vanasadam w Tallinie przewija się niezliczona masa turystów, handlarzy i biznesmenów. Trudno spotkać tubylca. Nawet prowadzący jeden z wielu barów barman pochodzi z Turcji i wyraźnie odstaje od bladolicych w większości klientów i marynarzy szukających szczęścia w portowych tawernach i okolicznych burdelach, a kelnerka ma rysy modelowane na ałtajskich szczytach. Największy na Bałtyku port widział już niejedno i nic tu zdziwić nie może.
Siedzę i piję. Podobnie do mnie zachowuje się kilku ludzi morza, o szerokich barach i posiwiałych przedwcześnie włosach. Piją, bo nie mają nic więcej do roboty. Stare miasto przestało ich bawić już dawno, a dziwki, choćby najbardziej egzotyczne, zapewniały rozrywkę na zbyt krótkie chwile, żeby zapełnić czas pomiędzy rejsami. Byłem sam, chyba, że dosiadł się ktoś, komu dopiekła samotność i potrzebował się wyżalić. Piłem. Polowałem. Na swój specyficzny sposób polowałem. Siedziałem w mroku i węszyłem wszystkimi zmysłami. Marzec w porcie, gdy temperatura wody i powietrza zrównują się nieopodal zera, a północne wiatry kaleczą twarz słoną wilgocią, jest doznaniem mocno wdzierającym się w mięśnie, a płuca wilgotnieją razem ze spodniami.
Marynarzy mam w nosie, ale słucham ich przechwałek, opowieści ubarwionych gorzałką do nieprawdopodobieństwa. Patrzę, jak rzygają pod stoły, a cieleśnie wybujała kelnerka łaja ich bez przekonania, bo z portfeli wciąż wystają im wachlarze banknotów. A przecież, gdyby portfele wychudły, potrafiłaby skląć ich w każdym języku świata chyba. I to tak, żeby największy twardziel zarumienił się niczym pensjonarka po pikantnym dowcipie. Przychodzę każdego dnia, gdy tylko księżyc nadpruje noc i uwolni gwiazdy, żeby szlajały się po nieskończonościach. Dla niej. I wcale nie zwabiony bogactwem jej wdzięków, lecz zerkam na gości, których obsługuje z większym od innych zacięciem.
Obcy przychodzą tu dla klimatu. Zdarzają się ludzie z całego świata, ale chyba tylko japończycy jawnie kręcą filmy, nagrywając zamówione potrawy i tylko patrzeć, jak kelnerce wetkną oko kamery w dekolt. Ja patrzę dyskretniej. Przez szkło. Przed dno szklaneczki, z której parują resztki wódki. Nauczyłem się kołysać, pozwalać mimice na drobne niedyskrecje, a kiedy trzeba nawet bełkotać. To przydatne. Łatwiej być pijakiem pośród wielu, niż jedynym, po którym alkohol spływa jak mocz po ścianie przechodniej bramy, kiedy nadmiar piwa skłoni pęcherze, by zapomniały o dobrym wychowaniu.
Wcześniej zdarzam się w restauracjach wielogwiazdkowych hoteli z centrum, bo stamtąd właśnie trafiają do portu interesujące obiekty. Ubrani drożej, żeby nie powiedzieć drogo, pachnący perfumami ze światowego topu, delektujący się rosyjskim kawiorem, gruzińskim winem i francuskim koniakiem. Oni… wcześniej, czy później pójdą do portu, przebrani w dżins, jak niewolnicy na dziewiętnastowiecznych plantacjach i będą szeptać w obfitość biustu sekrety za ciężki szmal. Negocjować nienegocjowalne i organizować niemożliwe.
Wierchuszka dawno już zwąchała proceder, jednak łaskawie pozwala mu trwać udając nieświadomość, gdyż dzięki temu udaje się przepchnąć na zachód własnych agentów. Na górze siedzą ludzie tak paskudnie podejrzliwi, że czasami mniemam, iż podejrzewają nawet siebie i własne dzieci o zdradę. Ostatnio wymyślili, że jeśli coś idzie zbyt łatwo, staje się podejrzane. Więc trzeba złapać za gardło ten korytarz i ścisnąć za jaja. I to ja mam te jaja ściskać, ale tak schludnie, by nie zaprzepaścić szlaku. Kelnerka była ważnym ogniwem, które trudno byłoby zastąpić. Poza tym (zarechotałem wewnętrznie nad pustą szklaneczką) – jak babę chwytać za jaja? Nie godzi się, jeśli w ogóle istnieje coś, czego nie godzi się robić będąc obcym.
Szczęśliwie góra nie zostawia niedomówień – kobieta ma zostać cała i nietknięta moim zainteresowaniem. Mam ścisnąć jaja wiszące nad nią. Detaliści i gówniarze również mnie nie interesują. Nowobogaccy, którzy chcą uciec z pieniędzmi, dziewczęta, którym szwedzki burdel zdaje się być rajem, albo przystankiem w drodze do niego też. Pięknoduchy naganiają chętnych i kierują do tawerny, gdzie pod łaskawym okiem kelnerki znikają z oczu sowieckich władz pod pokładami promów dostojnie sunących na skandynawski brzeg. Znów uśmiecham się z przekąsem. Znikający płacą spore kwoty, za specyficzną usługę, z nadzieją, że staną się przeźroczyści. Nie mają pojęcia, że ich nowe tożsamości są znane zanim nawet trafią w ich ręce. Paszporty… GRU potrafiło dostarczyć każdy dokument, jeśli tego chciało. A potem ptaszek mógł sobie odpłynąć promem w świat, jako nieświadomy „śpioch”, którego łatwo było obudzić pokazując mu zdjęcia rodziny pozostałej w Rosji, żeby nakłonić do współpracy.
Pięknoduchy też pobierały swoją premię. Konsumowali wszystkie ciała chcące wydostać się z dobrostanu miłościwie panującego komunizmu, zupełnie tak, jakby obawiali się wypuścić cnotliwych obywateli. W hotelowych pokojach łagodną perswazją pokonywali opór niechętnych, zmiękczali młodzieńcze zasady alkoholem, czy obietnicą bardziej od innych kolorową. Zwlekali z nawiązaniem kontaktu tak długo, aż ofiara zagryzała własny wstyd i wysoko wypinała pośladki wbijając oddech w puchowe poduszki hotelowego apartamentu, dzięki czemu podróż na zachód nabierała rozpędu. Żaden wywiad na świecie nie wybaczyłby sobie, gdyby nie dokumentował podobnych incydentów. Pokoje nafaszerowane były dyskretną elektroniką bardziej, niż schab wędzonymi śliwkami, czy konserwy rybą.
Siedziałem już miesiąc w Vanasadam i zmęczony byłem lokalnym kolorytem. Wszystkie porty na świecie śmierdzą tak samo – rdzewiejącym żelastwem, zdechłą rybą, szczynami i ludzkimi odpadkami. Powoli kończyła się cierpliwość, a wieczory były nonszalancko monotonne. Bałem się jednak z nich zrezygnować, żeby nie przegapić chwili. Obawiałem się, że w końcu trafiłem na zwierzynę odporną na mój urok osobisty i swoisty styl polowania. Widmo porażki dreptało cicho niczym pająk na wielu nogach i zerkało mi w oczy nieubłaganie. Pierwszy raz trafił się przeciwnik wytrwawszy ode mnie. Nikt nie zdradził się pochopnym słowem, nikt nie podszedł z niedyskrecją.
Tej nocy nasiąkłem chłodną melancholią i rezygnacja zdawała się być jedynym rozsądnym wyjściem, kiedy wreszcie stało się coś, na co czekałem od dawna. Jeden z tych pogardzanych, muskularnych marynarzy upił się bardziej, niż zazwyczaj i pozbawiony zahamowań pozwolił sobie na odwagę graniczącą z szaleństwem. Kiedy kelnerka mijała ich stolik rozpoczął mętny dialog z rozmachem – bezobcesowo klepiąc kobietę w pośladek i usiłując chwycić ją w pół, by wycharczeć wyznanie:
- Иди со мной Каташе! И да, каждое утро ты идешь в церковь, ты исповедуешься (Chodź ze mną Katasza. I tak, co rano chodzisz do cerkwi, to się wyspowiadasz)…
Nim skończył mówić ciężka dłoń kelnerki wylądowała na nieogolonym, przepoconym wódką policzku. Knajpa nie potrzebowała bramkarzy - chwilę później, pośród pełnego szacunku aplauzu pozostałych gości Katasza wyprowadzała marynarza, trzymając za kark jak szczeniaka. Próbował jeszcze dyskutować, ale drzwi za nim zatrzasnęły się na bardzo długo. Siedziałem wewnętrznie skamieniały, chociaż gotowało się we mnie. Cerkiew! O poranku. Na nic moje czyhanie po nocach. Mogłem tu przesiadywać po sąd ostateczny bez skutku. Niewiele brakowało, a kobieta przechytrzyłaby mnie! Wszystko, co ukryte trzymać na wierzchu? Perfidia! W świetle rodzącego się dnia działo się wszystko, co (jak sądziłem) miało skrywać się w mroku. Ech! Wyszedłem aby ochłonąć. Czekałem w mroku na kroki kobiety. Zdążyłem ostygnąć nim wyszła, idąc w stronę Balti Jama Turg, pustego o tej porze i czekającego na świt. A skoro tam mieszkała, więc pewnie chodziła na Sobór św. Aleksandra Newskiego.
Rankiem czekałem przed cerkwią, przezornie ukryty w podcieniach sąsiednich budynków. Przyszła. Weszła pewnym krokiem do wnętrza i została w środku niecały kwadrans. Stałem cierpliwiej od czapli. Potrafię czekać, kiedy sytuacja tego wymaga. Wolałem stać nieco dalej, niż wejść do wnętrza. Nie umiałem jeszcze rozpoznać przeciwnika, a zdradzić się było łatwo. Choć Katasza dawno już poszła w stronę portu wciąż stałem czekając nieznanego. Wreszcie wyszedł. Dyskretnie lustrując ulicę spod kaszkietu. Cofnąłem się krok głębiej, niż było trzeba. On! To musiał być on. Nikt nie rozgląda się po pustych chodnikach, jeśli nie ma powodu zachowywać ostrożności. Trzeba przyznać, że wzbudził mój szacunek – trudno o czujność, kiedy nie dzieje się nic, a wierchuszka oszczędzała tubylców, od dawna nie robiąc spektakularnych akcji. Starszy, nieco zasuszony człowieczek wyglądający na księdza incognito szedł niespiesznie podpierając się laseczką, a kiedy zniknął za zakrętem usłyszałem dźwięk zapuszczanego silnika. Szczęśliwie wciąż stałem w podcieniu przechodniej bramy i nie wynurzyłem się, kiedy samochód mnie mijał.
Świt zastawał mnie nieopodal cerkwi przez cały następny tydzień. Wciąż z oddali. Z ukrycia. I ciągle tylko ten sam zasuszony człowieczek wymykający się ukradkiem z cerkwi pół godziny po wyjściu kelnerki. Zbyt powtarzalne zjawisko, jak na przypadek. Makarov z niecierpliwości uwierał mnie pod pachą. Dość już miałem Tallina! Dość portu i łańcuchów skarżących się polerom na północny wiatr. Jestem obcy. Nie tylko tu, ale wszędzie. Czas zmienić okolicę. Wreszcie, któregoś poranka, dołączyło do mnie kilku „miejscowych” w mundurach estońskiej policji. Mieli też mundur dla mnie. Przebierałem się pośpiesznie, w czasie, gdy Katasza spowiadała się fałszywemu księdzu. Gdy wyszedł wreszcie - otoczyliśmy go, zanim dotarł do rogu ulicy.
Popatrzył mi w oczy i wiedział. Stary był, więc przebiegły. Rozpoznał w moich oczach ciąg dalszy. Żadnych sądów, żadnego krzyku sprawiedliwych. Łubianka, albo śmierć. Szarpnął się, ale ja trzymałem odbezpieczonego Makarova w dłoni. Echo tłukło się, odbijając eksplozję w nieskończoność od sennych elewacji. Musieliśmy obudzić wszystkich zanim upadł. Nasz „kapitan” beształ mnie klnąc po estońsku ze zgoła marynarskim zapałem. Kajałem się kiwając głową – to przecież część gry. Widowiska dla postronnych. Niewiele rozumiałem, co krzyczy, bo język estoński jakoś nie trzymał się ucha. Chyba straszył, że będę patrolował Kadriorg do końca życia i zbierał psie gówna z pałacowego parku. Dobry był. Jadowity jak żmija rogata. Niemal mnie opluł przy tej sprośnej litanii, ale na pewno wszyscy słyszeli. Do Kataszy musiała dotrzeć uspokajająca informacja – staruszek nie zdradzi nikogo, bo nie żyje i nikt go nie przesłucha wydzierając z parujących jelit nazwiska wspólników. Jej pełna życia pierś wciąż była bezpieczna. Stan chwiejnej równowagi wrócił do normy. Podziemie zatrzęsie się i okrzepnie, grzebiąc podejrzenia o inwigilację. Czas na mnie. Pora zmienić klimat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz