Słońce wzeszło ledwie na chwilę. Wystarczyło, żebym
się poddał, gdy moment później zaszło poza kamienną, zimnokrwistą solą
niebieskich wydm, niedopowiedzeń gasnącego widnokręgu. Wiele godzin potem, popłakałem
się pośród więdnącej nocy, bez wiary, że kolejny świt gotów będzie nadejść, ale
mrok był wytrwały i nie cierpiał na depresyjne stany, więc ze stoickim spokojem
szedł ku golgocie, aby nastał kolejny dzień!
Urodziłem się głupcem, nagim mędrcem,
zaplątanym w galimatiasie wszechczasów utkanych z brokatu mgieł, z niepewności…
Patrzyłem na świat, gdzie mizeroty biegały chaotycznie, bezradnie, głupio,
szukając spełnienia.
Trwałem ponad tym misterium, spłakany bardziej niż osrane
niemowlę z tyłkiem pełnym zaschniętych, szczypiących kąkoli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz