W
ramach nieuniknionego wybrałem się na poszukiwanie skarbów. Błyskawicznie
przeprowadziłem rachunek sumienia i pogmerałem w pamięci, aż zabolało. Jakieś
baśnie, lektury szkolne, filmy wojenne i przygodowe - te z piratami i tamte z
Indianą Jonesem. Zasadniczo było mi obojętne kto i z jakiego powodu porzucił
skarb i zostawił na warcie zaklęcia, toksyczne pułapki, czy nieśmiertelnych
strażników. Gotów byłem podjąć się rozwiązania szarady. A żeby nie być
gołosłownym zapisałem się na intensywny kurs samoobrony i całą zimę pociłem
się, żeby nauczyć się upadać lżej niż suche liście jesienią i wstawać, jak
wstają giganci.
W
końcu wdrapałem się na dach, który zdawał się wystawać ponad okolicę i
rozpocząłem poszukiwania sezamu. Rozpocząłem od oczywistości, czyli bezludnej
wyspy, jednak nie majaczyła na horyzoncie żadna. Nieurodzaj zapanował na
bezludne wyspy, a jedyna wyspa na miejskiej fosie tętniła skrytym życiem i nie
darmo tubylcy nazywali ją wyspą miłości. Skreśliłem ją i wszystkie inne wyspy,
które gotowe były wynurzyć się z fosy, gdy lato wypije nadmiar wody.
Rozglądałem
się za bunkrami i innymi fortyfikacjami, które z natury swojej bardziej nadają
się na przechowywanie dóbr niż żołnierzy. Znalazłem jeden, który pod wpływem
mojego wzroku cofał się, aż utknął we wnętrzu wzgórza i tylko łypał na mnie
otworami strzelniczymi, które zostały odrutowane, żeby zniechęcić szczury,
gołębie i nietoperze od zasiedlenia tego podziemnego raju. Kraty były mocne, bo
za nimi były również magazyny pełne beczek piwa i innej rozpusty. Uznałem, że
byłaby to przewrotność, gdyby skarb miał się kryć w takim miejscu i odpuściłem
bunkrowi, aż ten westchnął i kopułka mu się lekko zapadła z ulgi.
Kolejno
zwróciłem swój wygłodniały wzrok ku okolicznym zamkom i pałacom, bo przecież
one niejako z obowiązku powinny kipieć i ociekać nachalną, jawną majętnością
pełną antyków o nie policzalnej wartości, jednak czekały mnie kolejne
rozczarowania. Jak nie muzeum sztuki współczesnej, która antykiem będzie za
jakieś tysiąc lat, to biuro poselskie preferujące szkło i chromowane poręcze,
więc najstarszy w tych pomieszczeniach był bezpański kot dogorywający z
niedostatku szczurów, które uciekły, gdy tylko główny lokator uwalił się na
otomanę z Ikei, bo w fotelu mu się nie mieściły spodnie pełne majestatu. Ja
wiem, że majestat, to też majątek, ale jego pozyskanie wiązało się z kilkoma
paragrafami, względem których chciałem pozostać przeźroczysty.
Lochy,
podziemia i piwnice z wysokości dachu zdawały się być rynsztokami i nawet
mrzonki o perłach, co przed wieprze rzucone nie skłoniły mnie, żeby je z
mierzwy wydobywać. Niech kto inny w tak jednoznacznych warunkach pomnaża, albo
i nie. Wspomniałem groty, pieczary i jaskinie, które chętnie wynajmowały
przestrzeń różnym zbirom, czy smokom w zamian za lichwiarski procent łupów, który
czasami sięgał niepojętych stu procent, gdy nieborak padł na korzonki,
reumatyzm, albo inną dolegliwość spowodowaną przykładowo nadgryzioną przez
niedźwiedzia wątrobą, albo nieudaną laparoskopią nerek wykonywaną kłami tygrysa
szablozębnego. Niestety. Najbliższy teren geologicznie był totalnie
nieprzystosowany do posiadania niezbadanych dziur, chyba, że ktoś na działce
pracowniczej wykopał ziemiankę, aby przechować w niej jabłka i dynie przez
zimę, oraz flaszeczkę „na wszelki wypadek”, bo wiadomo, że czasami człek się musi
zdezynfekować, choćby i wewnętrznie.
Usiadłem
na czarnym dachu pełen czarnych myśli, aż zmierzchać zaczęło, a mi nogi
wysiadły od tej niecierpliwości z jaką nimi przebierałem wypatrując celu. Gotów
byłem już ograniczyć roszczenia do mniejszych gabarytów, byle przystąpić do
ekspedycji zanim początkowy entuzjazm się we mnie wypali. Zacząłem głodnym
wzrokiem wypatrywać dziupli w co bardziej szlachetnych drzewach, bo przecież w
takiej robinii, to nikt przy zdrowych zmysłach nie ukryje nawet wyznania, a co
dopiero fortunę. Szybko okazało się, że szlachetne drzewa, gdy tylko zacznie je
toczyć próchnica traktowane są niczym zęby mleczne i się je wyrywa zanim
nabawią się brzęczącego, czy skrzącego się depozytu, względnie zalewa się je
betonem, licząc, że taka plomba przetrwa wieki.
Po
cmentarzach snuły się wieczne wdowy, czarno odziane patrole z gatunku tych
widzialnych i tych niekoniecznie, więc cmentarze skreśliłem nim głowa zaczęła
opracowywać łupieżczą strategię. Z totolotka wyleczył mnie nauczyciel
matematyki, który w porywach niewytłumaczalnego sadyzmu kazał mi policzyć koszt
wygrania miliona w totka, a w mękach uzyskany wynik zdawał się być fortuną,
przy jakiej milion wyblakł całkiem. Strychy mogłyby być jakąś namiastką
przyszłego dobrostanu, jednak majątek mający długotrwały kontakt z objawami
czułości gołębiej tracił na wartości od chwili złożenia w postępie
geometrycznym i tylko mocno oszołomiony posiadacz mógłby równie bezmyślnie
lokalizować bonanzę.
Złotonośnych
pól nie było widać absolutnie, rozbieranie pieców węglowych w nadziei na łupy
ukryte przed wojenną zawieruchą byłoby ciężką pracą w zawodzie zaniedbanym i
mocno już zapomnianym, a ja nie zamierzałem odświeżać ginących zawodów, tylko
odnajdować zaginione dzieła, metale, czy minerały jak najbardziej naturalne.
Ostatnią deską ratunku zdawało się być samotne drzewo gdzie na rozstajach, albo
rosnące pośrodku niczego, kuszące urodzonych samobójców, bo tam ciemną nocą
dziać się mogły zupełnie niestworzone historie.
Chwyciłem
łopatę, bo ręce miałem wypoczęte i jakąś rozłożystą lipę-klona-być-może-buka
wytypowałem na początek. Kawałek drogi było do niej, bo jak tu rozstaje w
mieście znaleźć. Lazłem i lazłem, a noc kuliła się w sobie. Nim dotarłem
zetlała już całkiem i przez dziury zaczął zaglądać świt. Schetany byłem jak
koń, gdy dotarłem pod rzeczoną, domniemaną lipkę i jako poeta położyłem się pod
nią, by odsapnąć chwileńkę nie najchudszą. Łopata ułożyła się u mojego boku,
jak wierny pies i patrzyła z nadzieją, kiedy ja zamiast do melioracji gruntu kierowałem
się w objęcia Morfeusza, choć preferuję objęcia płci piękniejszej. Trawa niczym
broda przywołanego łaskotała mnie w policzki, kiedy wtulałem się w twardą
szczecinę steranego historią specjalisty od światów równoległych.
Zarzuciłem
kolanem i łopatę chudą w pasie objąłem, żeby mi się nie zapodziała nim oczyska
zamknąłem bez wyrzutów sumienia. Romans z Morfeuszem miał się znakomicie, choć
nie przypuszczałem. Błąkał się po mnie jakiś uśmiech nie do końca
bezinteresowny, gdy dzień dojrzewał zdolny do wszystkiego, a ja pogrążony w
otmętach niezbadanych masowo osiągałem sukcesy przyszłe w dyscyplinie, w jakiej
dopiero zaczynałem karierę zawodową. Byłem mniej więcej na etapie wynajmowania
Kremla, żeby shałdować dobra wydarte trzewiom natury pomimo wrzasku niezłomnych
straży, gdy jakiś ignorant wyrwał mnie z objęć Morfeusza, bogactwa i łopaty. I to
wszystko jednym, celnie mierzonym kopniakiem.
- Ty! Rów kopać
miałeś, a nie kimać pod drzewkiem. Pół dnia już przespałeś, a łopata raz w
ziemię nie wbita!
Solidny uśmiech na początek dnia to dobra rzecz. Majestat ledwo mieszczący się w spodniach rozśmieszył mnie uczciwie i dzięki Ci za to.
OdpowiedzUsuńproszę bardzo. majestat często tak miewa, a czasami gęba w telewizorze się nie mieści (pewnie dlatego wymyślili teraz monitory powyżej 50 cali).
UsuńPrawdopodobnie był to główny powód. Oj, jak dobrze! Jesteś autorem mojego dzisiejszego dobrego humoru. Chyba Ci wiszę kolejne piwo pod Pomnikiem.
Usuńoby przetrwał do tego czasu, kiedy zdarzy się okazja.
UsuńOby, bo oszołomy wciąż robią sobie na niego zakusy.
Usuńo to w końcu chodziło - wieźć na pokuszenie.
UsuńObawiam się, że jednak nie w tym wypadku... W końcu to liście laurowe.
Usuńczyli do zupy, albo do sosu?
Usuń