Słowa.
Zewsząd słowa. Czułem się osaczony i niemal widziałem, jak spływają karnymi
szeregami podzielone na plutony interpunkcją i usiłują mnie otoczyć, zanim
ruszą do szturmu i zatkną w mojej głowie proporzec zwycięstwa. Mądre głowy
sączyły jad i chwytały mój umysł na lasso, bym chodził w zaprzęgu jak koń, co
jedną tylko drogę zna, choć z dwóch końców. Tam i z powrotem.
Uciekłem,
zanim wyroiło się mrowisko czarnych, wypasionych liter poskładanych w pancerne
zagony i kipiące wiedzą tak gęstą, że trzeba ją było kroić na plasterki i
rozcieńczać, zanim się człowiek zdecydował na konsumpcję. Od wewnątrz czaszkę
miałem udrapowaną girlandami słów, całe mgławice czaiły się w zanadrzach, żeby
spuchnąć, zakwitnąć i rozsiać nasienie.
Za
mną huczało i szumiało, gdy gęste mrowie zmieniało strategię widząc moją
paniczną ucieczkę. Chyba zaskoczyłem je, bo moja przewaga rosła, a one wciąż
się przegrupowywały i debatowały całkiem nie po wojskowemu, lecz tak, jakby
trafiły na partyjne plenum. Na akademicką dyskusję, w której nonszalancka teoria
wyprzedziła doświadczenie i żadnym dowodem wciąż się nie dawała podeprzeć, w
coraz bardziej niesprawdzalnych tezach.
Udało
się. Zniknąłem z ich widnokręgu. Natura dyszała ciężko, jesiennie. Była
brzemienna, więc zewsząd sypała się przyszłość z nadzieją na spełnienie.
Nasiona wiatr chował po kieszeniach i porywał w świat, a kiedy wyjmował chustkę
do nosa, żeby siarczyście kichnąć sypały się chaotycznie i bezładnie, kryjąc
się w najdrobniejszych zakamarkach. Owoce turlały się próbując zniknąć z
jadłospisu żerujących głodomorów. Patrzyłem w milczeniu na cud przyszłych
narodzin, a wokół szemrało od schnących liści i traw trzeszczących w
przegubach. Pejzaż falował swobodnie i pozwalał sobie na rozkołysanie w rytmach
miękkich, erotycznie słodkich.
Dałem
się porwać w ten taniec nieskończony, powtarzany od tak dawna, że powinien się
znudzić, spłaszczyć i trącać kiczem, a przecież wszedłem w ocean traw z
zachwytem. Co bardziej odważne usiłowały rozpiąć mi guziki, albo łaskotały,
żebym sam się im oddał, więc ze śmiechem rozpinałem koszulę, a gdy to nie
wystarczyło oddałem się cały. Miękkie warkocze i pióropusze traw zapraszały tak
żarliwie, że nie chciałem im sprawić zawodu. Utonąłem w ciepłej, pachnącej
sianem łące patrząc, jak po niebie sunęły drobne, białe chmury wyglądające jak
niewinna zmarszczka w bezmiarze morza.
Słońce
ścierało mi z twarzy zmęczenie, a nieliczne, niezwykle wysoko latające jaskółki
żeglowały po niezgłębionej toni w kolejnych windsurfingowych zawodach. Gdzieś
pośród drzew krzyczał ptak w nie mojej estetyce, więc pewnie w głosie krukowaty
i zawstydzająco czarny, jednak inny mu odpowiedział, co sugerowało
niespodziewaną wzajemność. Zmysły karmione milczeniem popadały w błogostan
lenistwa i najwyraźniej chciały zacumować tu na stałe.
Ciało
niczym kałuża wpasowało się w nierówności gruntu i chyba usiłowało weń
wsiąknąć, niż słońce wyliże je do białej kości. Zainteresował się mną jakiś
żuk, kilka mrówek, ważka i parę much, jednak byłem wciąż niedojrzały i
niejadalny. Zwiedzały mnie, jakbym był katedrą, albo deptakiem nad rzeką bez
nerwów czekając aż dojrzeję, a ja z maślanym uśmiechem poddawałem się
łaskotkom, aż mi łzy pociekły z oczu.
Słońce
kreśliło wytrwale kreskę na niebie chcąc je podzielić jak urodzinowy tort, lecz
chyba się wypisało, bo żaden ślad nie pozostał wytrawiony w błękicie. Trawy
zerkały na mnie i wspomagały drobnicę owadzią w pieszczotach, a ja zgubiłem się
w czasie i przestrzeni. W milczeniu i radości. Zaginąłem bez wieści pośrodku
niczego. Świat przepływał mimochodem przez palce i włosy, pomiędzy powiekami.
Przysiadał na nagiej piersi, żeby odfrunąć dalej, czy bliżej, a ja trwałem
niczym pustostan oferujący każdemu gościnę.
Jakiś
liść nadzwyczajnie pruderyjny usiłował okryć mnie własnym ciałem, jednak wiatr
mu nie pozwolił na takie figle, gdyż psuł mu zabawę i nie mógł na mnie policzyć
piegów, więc zaczynał kolejny raz, a słońce parskało śmiechem i domalowywało
kolejne tam, skąd już poszedł, by rachunki zmylić do cna.
Leżałem
całkiem jak świat. Nagi i bezbronny. Cichy i cierpliwy. Jeszcze nie tak stary,
jednak pracowałem nad tym bez nadmiernego wysiłku. Wiatr zabrał mi wszystko, co
zabrać mógł, a podzielił się ze mną tym, co w kieszeniach nosił. Żuliśmy
nasiona, suche trawki. Chwila nieskończona się być zdawała, aż gdzieś z daleka
nadfrunęły słowa. Wulgarne i pełne zacietrzewienia. Wiatr zasłonił rękami usta
i schował się gdzieś pod moją pachą, a ja w trawy zaplątany patrzyłem na niebo
z niepokojem. Znalazły mnie… Słowa znów mnie dopadły… Koniec włóczęgi…
O, jakie to znajome, mnie też tak gonią czasami, ale już nie uciekam, zapamiętuję lub zapisuję:-)
OdpowiedzUsuńznaczy - do więzienia idą? na kartkę, lub tablicę?
Usuńdo notatnika w telefonie...
Usuńdyktafon. i elektroniczna cela... komórka w komórce... brr...
UsuńZe słowami już tak jest. Dopadają i osaczają, mnożą się jak króliki, nagabują natrętnie, atakują, pchają się nachalnie... To przez nie zawsze noszę w torebce notes i trzy do czterech długopisów.
OdpowiedzUsuńtakie stada krążą wokół Ciebie?
Usuńsfory, chmary i watahy?
Zawsze. Pojedynczo lub grupami, przydatne i nieprzydatne. To zapisuję, bo potem się przydają. Szybko albo dużo później.
Usuńmusisz mieć mnóstwo pełnych kapowniczków...
UsuńZgadza się, mam, choć nie tak dużo - zużyte słowa wykreślam i kiedy zużyje się większość, nieużywane przenoszę do nowego, a stary utylizuję. Mam zbyt mało miejsca, żeby dodatkowo się zagracać.
Usuństos zużytych słów. cmentarz pośredni. czyściec.
UsuńTrzeba dopowiedzieć, że słowa same w sobie się nie zużywają - zużywają się tylko konfiguracje.
Usuńcałe szczęście - inaczej całkiem zabrakłoby słów, co wydaje się już przesadą.
UsuńA kysz, a kysz! - nawet tak nie mów, to by była katastrofa kompletna. Nie dałabym rady bez słów.
Usuńciekawe doświadczenie. dzień milczka.
UsuńNie ma mowy (nomen omen)! Milczeć to jeszcze, jeszcze. Ale nie czytać? Nie pisać? To jak nie oddychać.
Usuńdzień chyba można wytrzymać bez słów.
UsuńBo ja wiem? To chyba tak, jak nie myśleć albo nie oddychać. Próbowałeś kiedyś?
Usuńto jakaś indiańska zabawa. zresztą książkowa "I ty zostaniesz Indianinem" się toto nazywało i chyba dzieciarnia próbowała dnia bez gawędy.
UsuńA, to tłumaczy, dlaczego tego nie wiedziałam. Od dziecka nie lubiłam książek o Indianach, harcerstwa i tym podobnych.
Usuńto nie było o Indianach. działo się współcześnie w Warszawie bodajże. ale, żeby zostać Indianinem przechodziło się próby - głodu na przykład. za wiele już nie pamiętam, ale coś w stylu Marka Piegusa.
UsuńOooch! Dla odmiany Marka Piegusa uwielbiałam! Ale on mi się kojarzy bardziej z przestępczością (Wieńczysław Nieszczególny mi się utrwalił) niż z dziecięcymi zabawami.
Usuńnie wesprę fabułą, bo nakłamię.
UsuńPrzez ponad czterdzieści dni odgrodzony byłem od słów. Niby fajnie, ale szybko zatęskniłem...
OdpowiedzUsuńspełnienie musi być w takim razie małym świętem.
UsuńOdgrodzić się od słów milczeniem, to jakby dać im czas na mądrość
OdpowiedzUsuńSłowa wysyłam do pustelni.
Karmię je postem ciszy, żeby nabrały linii w mądrości...
trochę jak w obozie koncentracyjnym. post i nabieranie linii...
UsuńMówią że mowa jest srebrem, a milczenie złotem... Prawda to, choć ja w tym przypadku jestem za srebrem... 😀😀😀
OdpowiedzUsuń