Czas
był fioletowo-czarny i nie było w tym żadnej przesady. Fiolet wymieszany z
czernią dojrzewał niczym winogrona we wrześniowym słońcu i zdawał się gasić
wszystkie niedopowiedzenia, wykluczając obecność innych, cieplejszych barw.
Zmrok oszroniał, zmarzł, a może nawet skostniał. Szedłem najciszej jak umiałem,
lecz pod nogami kruszyły mi się liście skute przymrozkiem. Trudno idąc zachować
ciszę, nawet w pantoflach o bardzo miękkich podeszwach.
Szczęściem
świat opustoszał kompletnie i nie śmiałem nawet marzyć, że wystraszył się mnie
i tej mojej ekstrawagancji, która wygnała mnie na spacer. Szedłem wzdłuż
strupieszałego muru, z którego czas dawno ogryzł już tynki i teraz dobierał się
do cegieł kruszących się po cichu. Pająki kuliły się w swoich sieciach i żadną
siłą nie dawały się wyciągnąć na patrol, żeby sprawdzić, co też trzepocze w
opłotkach ich zmyślnie utkanych labiryntów. Ta noc aż prosiła się, żeby zostać
w domu chowając głowę pod poduszkę ukrytą pod łóżkiem w dobrze zamkniętym i
jeszcze lepiej oświetlonym pokoju.
Mrok
zdusił już większość kolorów i dobierał się do kształtów spotwarzając je i szydząc
z ich dziennej natury. Cienie o wydłużonych mordach szczerzyły się złowieszczo
i usiłowały gryźć mnie w kostki. Na razie udawało się je przeskakiwać, ale kiedy
zza muru wynurzyły się cienie łysiejących dębów wiedziałem, że przegram. Wiły
się pośród chodnikowych płytek jak kłębowisko wygłodniałych węży i rozlewały
się na cała szerokość przejścia, sięgając pordzewiałej furtki z kutego żelaza
skrzypiącej w bezradnym uśmiechu, gdy wiatr ją łaskotał opieszale.
Wsadziłem
nogę ostrożnie w ten kłąb, a on zaskwierczał złowieszczo. Myślałem, że zaplączę
się weń i przewrócę, a wtedy mnie pożrą całkiem, jednak pozwoliły mi zrobić
krok i kolejny. Nabrałem odwagi depcząc to wijące się podłoże i szedłem
wypatrując czegoś, czego nie zgubiłem. Nie wiem czego szukałem, ale po coś
chyba lazłem w tę noc opuszczoną przez żywych. Wiatr coś mamrotał, może się
modlił, może zaklinał. Chmury uczyły się kłębić, ale były gęste tak, że nawet
fiolet mroku zerkał na nie niepewny swego losu.
W
murze ktoś wygryzł sardoniczny uśmiech. Do samej ziemi, więc musiał być
kolosem. Po brzegach pękały cegły chyląc się ku ziemi, a zaprawa wysypywała się
niczym ostatnie ziarnka z klepsydry. Za wygryzioną dziurą stał na warcie
szkielet dębu. Martwy. Bezlistny żołnierz z ciałem przeszytym tak wieloma
dziurami, że nie miał już czym krwawić. Stanąłem ogarnięty współczuciem widząc,
że nie poradzi sobie. Kwestią zupełnie niedługiego czasu było, aż się osunie na
kolana i polegnie przygniatając mur, by świecił kolejną szczerbą.
Noc
starała się okryć ten dąb peleryną niewidką, żeby nikt i nic go nie znalazło,
jednak daremny był to trud. Dołem skradał się bluszcz. Macki grubsze od moich
palców sięgały już pnia i obejmowały go, by ostatecznie zadusić i odebrać
złudzenia. Liście matowe, pięciopalczaste, wąsate łodygi o łyku twardszym od
ludzkich ścięgien parły, by wgryźć się w korę i powędrować ku słońcu. Pasożyt
wiedział, że u szczytu dębu znajdzie dziuplę pełną wody i będzie mógł
gniazdować tam bezpiecznie kwitnąc i owocując poza zasięgiem ludzkiej
ciekawości.
Ziemia
zdeptana, pełna niedopałków, kapsli i śmieci nie wystarczała bluszczom. Chciały
więcej i więcej, a gdy zobaczyły ranne drzewo nie oparły się pokusie i starały
się je osaczyć ze wszystkich stron. Rzuciły się jadowitą chmarą i gryzły bez
litości. Wypatrzyłem w pęknięciach kory ukrytą żmiję ukradkiem przedzierającą się
w górę. Wydłubałem ręką i szarpnąłem.
Krzyknęła
jak krzyczeć potrafi bazyliszek, bezgłośnie kalecząc uszy po dno sumienia.
Szarpałem zaciskając zęby, a ona puszczała niechętnie broniąc się z całych sił
i wzywając na pomoc pobratymców. Poczułem, jak przecina mi skórę dłoni, aż
spływa ciepłem czarnej od nocy krwi. Oszołomiło to żmiję, bo zaczęła chłeptać i
zapomniała o obronie. Szarpnąłem raz jeszcze. Mocniej. Objąłem ranną dłoń drugą
i podparłem ciężarem ciała wysiłki. Wrzasnęła ostatni raz i zwiędła mi w rękach
oplatając się w pośmiertnym skurczu.
Usiłowałem
się wyplątać, jednak w konwulsjach uczepiła się mnie jakby ktoś umiejętnie mnie
spętał linami. Cofnąłem się, żeby nic nie przeszkadzało mi się uwolnić.
Chciałem wyjść ze snu, uwolnić dłonie od padliny. Szarpałem się, by się
obudzić, a wtedy okazało się że żmija tylko czaiła się czyhając na chwilę
nieuwagi. Gdy usiłowałem opuścić sen chwytała muru, drzew, chodników, nocy i
wiatru. Wszystkiego, co znalazła usiłowała się złapać, jednocześnie wpijając się
we mnie i liżąc krzepnącą krew. Na nogach szukała tętnic, żeby wgryźć się i
dokończyć dzieła.
Szarpałem
się żałując, że wdałem się w tę walkę, gdy wreszcie udało się. Wyśliznąłem się
ze snu i padłem bezsilnie dysząc w całkiem mokrą poduszkę. Strąciłem ją na
podłogę. Nie miałem sił na nic więcej. Oczy trzymałem otwarte szeroko ze
strachu, że sen może mnie dopaść i wróci fioletowo-czarny zaduch i nie
powstrzymam już dłużej głodnego pasożyta. Noc po tej stronie snu była bardziej
siwa. Matowo-szara i przetykana dziurami pojedynczych świateł. Oddech usiłował
się uspokoić, a serce macało klatkę żeber od wewnątrz usiłując sprawdzić
rozmiar zniszczeń, gdy oszalałe chciało uciekać nie czekając na resztę ciała.
Leżałem
sapiąc z wysiłku, a pot stygł na mnie pokrywając ciało zimnymi plamami o
nieregularnych kształtach. Chciałem spać, ale nie mogłem się zdobyć na
zamknięcie oczu. Czekałem, aż słońce ozłoci świat i zwróci mu kolory. Kiedy
wreszcie się udało – zasnąłem. Spałem mocno, by zrekompensować sobie całonocną
walkę ponad moje siły. A kiedy się obudziłem liżąc pokaleczoną dłoń… na ścianę
obok łóżka wspinał się bluszcz. Bordowo zielony, skurzony dojrzałością. Odważnie
wbijał szpony w miękką gipsową ścianę i wspinał się, by skoczyć na mnie z góry.
Miękkie języki na wierzchach pędów oblizywały się łakomie zerkając na moją
bezwładność.
No to czas otrząsnąć się z odrętwiającego koszmaru i wyciąć wreszcie ten bluszcz...
OdpowiedzUsuńdopiero co go wymyśliłem... i już wyciąć?
UsuńTakie przebudzenie może skończyć się zejściem...
OdpowiedzUsuńnawet jest po czym. liany wykorzystywał już Tarzan.
UsuńPiękny! Tak konkretnie to bluszcz. Przepadam za Hedera helix i gdyby nie to, że moi kotowie zeżrą wszystko, zmieniłabym mieszkanie w bluszczarnię.
OdpowiedzUsuńtoksyczna roślinka. i odporna na wszystko.
UsuńWiem, dlatego nie chcę, żeby mi się zwierzętowie potruli. Znalazłam w tym opowiadaniu jeszcze coś, do czego się uśmiechnęłam - cienie. Znowu cienie do kolekcji cieniologa!
Usuńcienie muszą być, bo są wszędobylskie.
UsuńCudne są!
UsuńW każdym razie w tym wydaniu, jakie Ty prezentujesz.
Usuńnocą trudniej je dostrzec, ale w końcu nie umierają, więc gdzieś muszą być. ciemność to też światło, tylko w małej dawce. więc kontrast jest mniejszy i schowany w mroku. ale przecież jest. chyba...
UsuńNie wyśledzę tego, bo nocami z maniakalnym uporem sypiam i to z zamkniętymi oczami.
Usuńto dobry plan.
Usuńchyba, że sen Cię dopadnie.
Mnie dopada zawsze. Pewnie za wolno biegam...
Usuńa mnie nie. pamiętam raptem trzy za całe życie. i to takie baaaardzo stare. takie w starym kinie
UsuńCoś podobnego! pewnie Pędziwiatr z Ciebie.
Usuńnie wiem. ale śpię aż się wyśpię, a snów nie pamiętam zupełnie.
UsuńNiestety, mnie spanie aż po wyspanie rzadko bywa dane - smutna konieczność odbiera mi resztki chęci życia głosem budzika.
Usuńto kładź się wcześniej.
UsuńCzasem się da - częściej nie, bo wiele rzeczy czeka na zrobienie. Na cito, na wczoraj, na przedwczoraj...
Usuńrzeczy są od tego, żeby leżeć i czekać.
Usuń