Drobiazg z T3 (https://t3kstura.eu/), Codziennostrzał. Dzisiejsze założenia: Wybierz miesiąc i osadź w nim nieadekwatną porę roku. Możesz zapełnić tło fabularne, ale niech zauważalne w opisie będę owe anomalie.
Truskawki! Poprosiła o truskawki! Środkiem nocy i
połową listopada! Nawet gastrolog nie zerkał tak skrupulatnie na jej brzuch,
jak ja. Śmiała się ze mnie, przytulając, głaszcząc po policzku, na którym już
błękitem zaczął pobłyskiwać jutrzejszy zarost.
Wstałem. Czułbym się skończoną świnią, gdybym nie
wstał. Truskawki? Cóż to dla mnie! W listopadzie? Ba! W czerwcu, to każdy głupi
potrafi, a moja pani… brzuch ma tak płaski, że mógłbym na nim uprawiać
łyżwiarstwo figurowe.
Nie zmieniać tematu – truskawki! Gatki od piżamy
wydawały się być wystarczające na nocne łowy. Boso, żeby nie pobudzić kotów,
wyszedłem przed dom. Pięknie. Gwiazdozbiory zapraszały się nawzajem do kadryla,
znad pól unosił się aromat spoconych zbóż. Sosny otulały ciepłem żywicy, a
pojedyncze perły rosy łaskotały w stopy. Listopad… Piękny, stworzony do
miłości. Zostawiłem kobietę wzdychającą półsennie do perwersyjnych marzeń.
Pamiętałem, że wczoraj, w ogródku wyzbieraliśmy
wszystkie, więc nici ze zbiorów, bo przy księżycu, choćby najdoskonalszym kolejne
nie dojrzeją. Furtka zaskrzypiała jęcząc z politowaniem. Głupi. Stary i głupi.
Nocą na szaber po sąsiadach. Ale truskawki… Mają być, choć jeszcze nie znam
motywu.
Za asfaltem, u Józka rosły. Na wpół dziko, bo
dzieci wyjechały, a Józek woli w knajpie piwko wypić, niż na roli urzędować,
jak jakiś parobek. Dopiero na miejscu zorientowałem się, że nie wziąłem ze
sobą nic, w czym mógłbym owoce przynieść. Rozejrzałem się dyskretnie. Mrok krył
wszystko, czego dosięgać mógł wzrok. Zsunąłem porcięta…
Nie jestem „rozłożysty”, jednak zdołałem nazbierać
w nie więcej, niż uniósłbym w dłoniach. Każdy, kto raz w życiu doświadczył
grzybowego urodzaju ponad własne marzenia wie, że koszula, spodnie, czy inna
szmata zdjęta z grzbietu będzie lepsza od zaniechania zbieractwa. Nie było mnie
stać na zaniechanie. Noc listopadowa litościwie pochyliła się nade mną, kiedy
ja pochylałem się nad dojrzałymi, pachnącymi słodyczą owocami. Jak zwierzę.
Wracałem świecąc niewymownymi lepiej, niż czynił to
zawstydzony, połowiczny księżyc. Moja pani, pląsała niczym Świtezianka
rozwiązła i czekała już z kubkiem słodkiej śmietany pośród źdźbeł tej nocy
narosłych traw. Była piękna – i noc listopadowa i moja wybranka. Truskawki
pachniały oszałamiająco.
Potem… Potem był ciąg dalszy, o jakich dżentelmeni
milczą, leniwie ssąc szczyty cygar w Cavendish Club, lub innym , równie
konserwatywnym otoczeniu, gdyż dżentelmen w inne wchodzić nie ma powodu. Powiem
tylko, że uroda i aromat listopadowych truskawek był zaledwie preludium, które
rozrastało się i rozrastało, aż świt nadszedł nadaremnie, nie dostrzeżony
wcale.
Potem obudziłem się szturchnięty kosturzym łokciem…
- Po jogurt byś poszedł dla dzieci. Weź
truskawkowy, bo lubią… lubieją… No! Weź!
Listopad. Chlapa na rozmokniętej, gliniastej drodze,
zimno i szaro-bura przyszłość pełna nieżyczliwości. Psa z domu by człowiek nie
pogonił… Pójdę. Co mam zrobić. Pewnie, że pójdę… Moja piękna chce truskawek…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz