Deszcz. Całkiem niedawny. Padał i padał, jeśli można powiedzieć tak o
czymś, co sprawiało wrażenie, jakby dno wanny zbutwiało nad głową i z nieba
lały się strumienie zbyt obfite dla tak ubogiego słowa jak deszcz. Krople
tłuste jak larwy motyli pasące się na młodych liściach kapusty potrafiły zabić
dżdżownice szukające ratunku na asfaltowych chodnikach, bo poniżej traw nie
umiały złapać tchu. Lewatywa niebiańska wyczyściła im układ trawienny tak, że
wysmuklały natychmiast i rozciągnięte wzorem spaghetti kotłowały się unosząc
ponad wodę otwory gębowe.
Stałem pośród mroku i wdychałem wilgoć tężejącą, choć mokra była już
wystarczająco, żeby dało się wykręcać ją z włosów, czy oddechu. Odpływ
kanalizacji burzowej dławił się i zachłystywał, podziemne garaże rzygały krwią,
woda… wszędzie woda. Pełno jej było, choć mrok ograniczał widzenie i tylko boje
latarni wystraszonych nawałnicą drżały w zimnych płomieniach niedojrzałej
żółci. Gra w klasy, malowana niewprawną, małoletnią ręką rozpuściła się i teraz
cały plac stał się terenem potyczki. Zabawy, w której wygrać może tylko jeden,
a reszta stanie się tłem dla chwilowej sławy.
Ktoś nerwowo zbierał skrzynki z pelargoniami, ktoś przekleństwami
motywował psa, żeby wreszcie pozbył się wilgoci i wrócił na ciepłe legowisko.
Inny krył się przez zaciosami wiatru, chcącego rozebrać człowieka, bez
zdejmowania z niego choćby jednego gałgana. W podcieniach bram, pod dziecięcą
zjeżdżalnią kryły się nadzieje brodzące po kostki w wodzie. Bóg w piaskownicy
stawiał pasjansa, co chwila zmieniając zdanie i ścierał zużyte słowa pisząc
wciąż nowe – cóż dla Niego tak mała tablica? Pisał i pisał, w trzech, a może
siedmiu wymiarach.
Ubrany, a przecież nagi. Lizany wiatrem i nocą. Stałem w zachwyceniu
jakimś, które nie zna czasu i obowiązków Gapiłem się, nie licząc kropel.
Przenikałem wzorkiem ciemność poszatkowaną na tak drobne interwały, że oko nie
miało siły ich zmierzyć. Litościwa noc odebrała pokorę i pozwalała rozlać się
wyobraźni bez umiaru. Ktoś uciekał skulony pod rozpadającym się parasolem, ktoś
bosą nogą wybijał rytm pospiesznej ewakuacji. Pewnie ktoś scałowywał
niebiańskie łzy ze zziębniętych piersi, ale może to tylko moje imaginacje.
Deszcz. Nieskończony, zachłanny, głodniejszy od watahy wilków na
przednówku. I noc. Noc, w jakiej skryć się gotów każdy wróg i każdy ciąg
dalszy. Zamknąłem okna, lecz rolety uniosłem po kres. Zamknąłem i patrzyłem, a
skóra wygładzała się powoli. I tylko jednego wciąż nie wiem. Kto jest ZA SZYBĄ?
Ja, czy deszcz?
Świetne pytanie, podobne do tego, kto kogo w ZOO obserwuje zza krat?
OdpowiedzUsuńkażdy jest w klatce, ale niektóre są większe.
UsuńDeszcz jest wolny... My nie. Nawet jeśli czasami liźniemy wolności.
OdpowiedzUsuńmoże wolności trzeba poszukać w głowie?
UsuńTak, jeśli już czegoś szukać to zawsze w środku, nie na zewnątrz... Pozdrawiam
UsuńAch te dżdżownice...i niebiańska lewatywa.Całkiem ładnie się kotłowały i wysmuklały. Makaronowe powiązanie skłania do kulinarnych wariacji... dżdżownice w sosie własnym tudzież na chrupko, a la chipsy ;)
OdpowiedzUsuńkonsumpcjonizm jak się patrzy...a raczej pełną gębą,hi,hi
katasta227
mięsku w zęby lepiej nie zaglądać. smacznego.
UsuńOch,przy mnie mięsko może odpoczywać w spokoju.Ale warzywa muszą się mieć na baczności.O zaglądaniu w ząbki też nie ma mowy. To takie intymne sprawy... :)
Usuńkatasta227
Brr...wilgoć i ziąb, jednak wolałabym zostać wewnątrz. Deszcz ma swój świat.
OdpowiedzUsuńtak umierają rewolucje - pogoda pod psem...
UsuńKto jest za szybą, życie, CZY ułuda??
OdpowiedzUsuńLubię te Twoje fil9zoficzne rozkminki
deszcz, to nie ułuda.
Usuń