Jestem obcy?
Przyszedł i dał mi w pysk, żeby nakreślić granice i
pokazać miejsce w szeregu. A jeszcze wczoraj myślałem, że nigdy nie będę już
obcym. Leżałem na podłodze, ostrożnie językiem licząc zęby, które właśnie
zastanawiały się, czy warto ze mną pozostać. Moja gospodyni rzuciła się na
przybysza, ale cios na odlew strącił ją pod ścianę wytapetowaną w małe, różowe
flamingi buszujące po bladoszarej nieskończoności. Uderzyła głową i zsunęła się
obok biurka, na którym telewizor krzyczał jakieś niepodobieństwa na temat
Ukrainy. Od tygodnia tak gadał, ale dopiero dziś zwróciłem uwagę, leżąc i
krwawiąc na skraju dywanu w niezrozumiałe, geometryczne wzory.
Już dwa tygodnie temu straciłem resztki czujności -
Makarov poszedł na urlop do szuflady pod wrzeszczącym telewizorem, bo kabura
dziwacznie wyglądała na nagim ciele i wiecznie przeszkadzała. Chyba
podświadomie czekałem na podobną temu porankowi chwilę. Koszmar z mostu nad
Moyką pojawił się przed świtem. Wszedł nie czekając zaproszenia i przywitał
kilkoma solidnymi ciosami pięści. Teraz patrzył na mnie z lekkim rozbawieniem,
chociaż akurat jego nie podejrzewałem nawet o szczyptę humoru.
- Хорошо! Капитан, мой капитан. Больше не нужно
бездельничать. Работа ждет. (No! Kapitanie, mój kapitanie. Koniec
leniuchowania. Robota czeka.)
A potem położył coś na stole i wyszedł. Echo kroków
na schodach wyprzedzał śmiech potwora. Nie pytał, nie prosił, nie żądał.
Zostawił coś, co wyglądało na kopertę z biletem lotniczym - sprawdziłem na
trzęsących się wciąż nogach – Odessa. Ale dlaczego dwa?
Popatrzyłem na jęczącą bez świadomości dziewczynę.
Ona miała mi towarzyszyć? Zabierać amatora na misję? Odessa w obliczu niesnasek
pomiędzy rządami oficjalnie niezależnych państw nie wydawała się miejscem, w
jakie można zabierać dzieci… Drugie dno w Odessie leżało jawnie i kompletnie
nagie wprost na ulicach – obecny zamęt miał więcej niż pięć poziomów. Interesy
wielkich mocarstw modelowały geopolityczną szachownicę szantażując się
wzajemnie i zakulisowo licytując to, czego nawet najbardziej nierozgarnięty
władca nie ośmieliłby się powiedzieć publicznie. Karpow nie powstydziłby się
gambitów, a Kasparov zapewne kłaniałby się w pas przed przebiegłością starych
lisów.
Wreszcie – rozpłakała się i patrzyła tymi
jantarowymi oczami na mnie. Ból i pytania. Nie uśmiechała się, nie mówiła już:
Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!). Płakała i podciągała nogi, żeby
schwytać kolana ramionami i wtulić się w nie, jak niemowlę w łonie matki.
Podszedłem, trochę kanciasto się uśmiechając i ukląkłem obok.
- Nie martw się maleńka – szepnąłem głaszcząc
ubogie, czarne włosy. – Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
Kłamałem. Nieprzekonywująco, ale przecież uczyli
mnie słuchać, a nie mówić. Miałem wyławiać fałsz w słowach, odnajdować chwilę,
w której fikcja wkracza na utarte ścieżki rzeczywistości. Słyszałem własne
kłamstwa i sądziłem, że ona też je słyszy, jednak wtuliła się tak ufnie, jakby
nikt nigdy dotąd jej nie skrzywdził.
- Хорошо любимый... (dobrze kochany).
***
Samolot nie potrzebował wiele czasu – ja, owszem.
Drobne stugramowe buteleczki z „Belugą” i „Carską” nie nadążały za potrzebą –
nim zawartość na dobre rozgościła się w żołądku, już trzeba było zapinać pasy
do lądowania. Lotnisko przeżyło wojnę, której ślady teraz pospiesznie ukrywano.
Wielkie, pomalowane na żółto maszyny usiłowały przywrócić stary ład w nowym
świecie. A przecież lotnisko, to drugoplanowy cel. Głównym był port morski.
Niewątpliwie, stanowił on o wartości Odessy. Taksówka wiozła nas, jak
niedzielnych turystów. Tu, zupełnie swobodnie mogłem być obcym, a moja śliczna,
młodziutka pani, której potrzebny był puder tuszujący doznania poprzedniej
nocy, wydawała się jeszcze bardziej pociągająca. Uśmiechałem się, wiedząc, że w
Rosji każdy taksówkarz jest na usługach służb, a ci najodważniejsi, dodatkowo
dorabiają na boku świadcząc drobne przysługi mafii.
Hotel Viro - stworzony dla turystów, jakimi mamy
być. Nieomal na plaży, obok klubu tenisowego i w odległości nieuciążliwego
spaceru od portu morskiego ulicą nomen-omen – Plażową. Niemal wywołałem na
obliczu fascynację wycieczkami last-minute, a kierowca był wręcz przekonany o
ich wartości i zachwalał nam mijane atrakcje, jakby miał zabukowany bakszysz
pochodzący z odsetek od wyszczuplenia naszych portfeli. Mimo korków podróż nie
trwała dłużej niż godzinę z minutami, a widok Morza Czarnego zgasił negatywne
emocje. Fale w niezrozumiały sposób potrafią wzbudzać irytację, albo koić
nerwy. Ja należałem do tych, którym widok powtarzającej się nieskończoności nie
przeszkadzał. Niech faluje, po kres dni.
Konsjerż pochylał się w fałszywym uśmiechu. Takim w
ogóle nie można wierzyć. Zmierzył nas spojrzeniem, jakby ważył i odcedzał z
wagi bieżącą wartość w euro, czy dolarach. Pobłażliwie patrzyłem na te umizgi,
jednak wypadliśmy wystarczająco przekonująco. Apartament z widokiem na majowe,
wciąż zimne morze wart był pogardy dla personelu hotelowego, którą serwowałem w
rewanżu. W oczach mojej towarzyszki migotały figlarne iskierki radości. Była
nienasycona, a Morze Czarne słuchało jej śpiewu z zachwytem. Miała piękny głos.
Szczególnie w chwilach uniesienia.
***
Potem… był czas sączenia alkoholu w barach
oficjalnie otwartych ledwie na skraj nocy, lecz dla wybrańców nie zamykanych
wcale. Były spacery pod niebem pełnym gwiazd, jakich każde miasto może Odessie pozazdrościć.
Hortex, Metropolis, Afalina. Udawałem, a może tylko łudziłem się, że naprawdę
jestem turystą, który przyjechał skosztować słodkiego lenistwa u boku pani
łasej na bliskość i potrafiącej samym słowem podgrzać atmosferę tak, że
musieliśmy się kryć na miejskiej plaży, żeby mogła wyśpiewać wszystkie grzechy
popełniane przez kochanków pod przychylnym niebem.
Słuchałem - jednym uchem - ale przecież słuchałem,
bo nie wierzyłem w łaskawość Matuszki. A kiedy pod poduszką znalazłem
machniętą w przelocie fotkę człowieka o szpakowatych włosach i wzroku, który
mógł zamglić kliszę – wiedziałem. Wakacje skończyły się, zanim się zaczęły.
Zamiast cieszyć się ciepłem młodego ciała, zamykałem się w łazience i czyściłem
Makarova, wstawałem nocami i chłonąłem nieskończoność, czując jak gęsia skórka
wspina się na skórę, chcąc pożreć ją bezszelestnie.
Port? Od tej strony, skąd wstęp mieli dewizowi był
sterylny. Kto wie, czy nie był perfumowany każdego ranka, zanim dotarł pierwszy
czarnomorski prom i otworzyli furtki turystycznej obsługi. Sterczący daleko na
redzie pancernik miał za zadanie tylko straszyć. Pokazać wielkość. Trup w
pośmiertnym stężeniu. Chadzałem, prowadząc wybrankę, jakby była księżniczką, a
ona wdzięcznie przyjmowała każdy, najdrobniejszy dowód atencji, choć
podejrzewam, że wiedziała zołza jedna, że to tylko pozory, że ja…
Najpiękniejsza była, kiedy mówiła: - Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!).
Kiedy wspinała się na palce i patrząc w oczy czekała, co tym razem wymyślę,
żeby zaspokoić jej bezgraniczne fantazje. Naprawdę nie bała się mnie. Pozwalała
na bezeceństwa, jakie zdawały się być zbyt mocne, ale ona konsumowała wszystko,
co dostała i szeptała: – Еще, пожалуйста, не останавливайся. (Jeszcze, nie
przestawaj proszę.)
Zwiedzaliśmy. Bezsenni, beztroscy i ślepi, aż końcu
pomyślałem, że Matuszka, to zły sen, a emerytowany pułkownik UB, to
dziwak nad dziwaki. Dziewczyna śmiała się, wbijając dłonie w moje ramię i
kładła na nim głowę. Całowała nie bacząc na spacerujących ludzi. Skryty w
pozorach mogłem wszystko. Nigdy dotąd nie miałem kamuflażu tak doskonałego.
Potoccy, Brzozowscy, Szydłowscy… wszyscy mieli tu swoje pałace, zupełnie, jakby
niegdysiejsza mądrość Polaków kazała im budować właśnie tu, a teraz mogę ledwie
się przyglądać i cieszyć widokiem, słuchając wyznań młodej petersburżanki…
***
Schody Potiomkinowskie. Tyraliery wygasłych latarni
flankowały szerokie, ciągnące się niepojęcie schody, poza którymi świat zdawał
się kończyć gęstwiną drzew, już zielonych, choć nie tak, jak byłyby w
łagodniejszym klimacie. Rosyjski rozmach poznać wszędzie. Nawet ten, który
chwilowo uzasadnić miał wielkość Ukrainy. Dzień zdawał się promienieć słońcem,
jakiego Odessa znać nie mogła, a przynajmniej nie w maju. Wiatr rozwiewał jej
czarne włosy, gdy szliśmy zatopieni w śmiechu i wpatrzeni w siebie. Wtedy coś
zakłóciło sielankę - moja beztroska brunetka potknęła się o naszą przyszłość.
Jak ostatni głupiec, zamiast pozwolić jej upaść - schwytałem za ramię. Piję, od
kiedy pamiętam, rzadko noszę w sobie krew wolną od promili, ale nigdy wcześniej
aż tak nie straciłem czujności. Kiedy ścisnąłem jej ramię - krzyknęła, głosem
różnym od wszystkiego, co dotąd słyszałem. Popatrzyła na mnie przez okamgnienie
zaledwie i wyszeptała:
- Я боюсь! (Boję się!)
Chciałem przytulić, wciąż pozbawiony instynktu,
kiedy poprzez jej włosy dostrzegłem nieuchronne. Dopiero teraz! Trudno wybaczyć
samemu sobie głupotę! Na tle mieszających się błękitów nieba i morza sterczała
dziura w stalowej konstrukcji lufy. Dziewięć milimetrów! Ten kaliber trafia
zawsze, byle kierunki świata się zgadzały. Po pierwszym strzale ciąg dalszy
staje się możliwy tylko w powieściach SF – naprzeciw dziewiątki ZAWSZE STOI
TRUP! Tym razem ja patrzyłem w czarne oko!
Zdjęcie znalezione pod poduszką było wystarczające,
żeby o pomyłce nie mogło być mowy. Jak pewnie musiał się czuć, żeby przyjść
osobiście? W świetle dnia, na deptaku pełnym ludzi? To ja miałem znaleźć obiekt,
a nie odwrotnie. Oddech odebrało mi całkiem, kiedy uświadomiłem sobie, że
właśnie zmarnowałem jedyną okazję. Ostatnią możliwość, jakiej nie mogłem
oczekiwać - kobieta potykając się dała mi szansę życia. Stworzyła nadzieję, a
ja, jak jakiś zakochany gówniarz zlekceważyłem! I zapłacimy razem za tę
niezdarność. Lufa ani myślała zawahać się, oczy poza nią były zimniejsze od
styczniowej Syberii. Potwór z Petersburga? Pewnie w Izraelu zażywa wakacji.
Zasłużonych, bo przecież już raz ocalił mój pijacki tyłek.
Nie wiem zupełnie na co czekał, ale nie strzelał.
Chyba był Turkiem, a przynajmniej tak uważało dossier, które znalazłem pod
poduszką obok zdjęcia. Matuszka nie popełnia banalnych błędów. Żadnych
nie popełnia. Karnacja pasowała, oczy, włosy... Powinienem być zaszczycony, że
pofatygował się osobiście, a nie przez posły. Miałem go znaleźć w Odessie, a
takie zajęcie mogło mi zapełnić kalendarz aż do wakacji. Mój cel stał teraz
naprzeciw i wiedział, kogo trzyma na muszce. Obserwator modelujący przyszłość
basenu Morza Czarnego. Mołdawia, Gruzja, Ukraina poczuć miały, jak na ich
suwerenności zaciska się niewyprawiony rzemień z baraniej skóry. Trajektoria
pocisków floty wojennej sprawiała, że Azerbejdżan miał zaznać nieznośnego
ucisku w dołku, a cieśnina nad Bosforem rozewrzeć uda tak szeroko, żeby
zmieścić się w niej mogła falanga czerwonej armii. Cała. Rosyjski potencjał,
który żył dla jednej jedynej ekstazy i od dawna moczył nogi czarnomorskiej
floty w lokalnym bagienku, czekając na nieuchronne. A on? Sabotował zakulisowe
działania Kremla, wywoływał uliczne protesty, informował zachodni świat,
pokazując nieustępliwą walkę tubylców o swoje.
Moja nastoletnia nierozsądność zerknęła mi w oczy.
Po raz pierwszy nie były one miękkie jak miód, lecz nabrały wilczej głębi. Wargi
odsłoniły kły, nim zaczęła mówić:
- Я больше не боюсь! (Już się nie boję!) – A
potem westchnęła, jak tylko kobiety potrafią i rzuciła się w paszczę czarnej,
precyzyjnie wyfrezowanej dziury.
Nie mogłem zmarnować ofiary życia. Zanim kula
przedarła się przez nastoletnie ciało miałem w dłoni Makarova. Broń szczeknęła
dwukrotnie i sprowadziła do parteru dziewięciomilimetrową armatę… Turek ciężko
osuwał się na ziemię nie kryjąc zdumienia. A potem jego ciało przechyliło się i
zaczęło staczać ze schodów. Tuż obok, po schodach skakała plastikowa piłka, za
którą biegł riebionok o blond włosach. Jego mama spieszyła za nim, bo
schody kończyły się gdzieś tam, w piekle; wstęgą Styksu – czarno-asfaltową
rzeką, zabijającą nadzieje i złudzenia.
Trzymałem skrwawioną głowę na kolanach. Piłka dawno
zaginęła w czarnej otchłani, moja ciemnowłosa, martwa pani zapewne zdążyła ją
już tam złapać, patrząc z uśmiechem na malczika. Nie pójdziemy już
zobaczyć Tioschin Bridge, ani pod Pomnik Pomarańczy. Sam? Nie znajdę w sobie
entuzjazmu. Ostatnie emocje więdły we mnie wraz z gasnącym słońcem, a wtedy
bardziej poczułem, niż usłyszałem, jak z góry, rzucając krwawy cień golema, z
wyrafinowaną powolnością schodził ktoś, kto szukał i znalazł. Nas…
- Простите, мой капитан. Это был хороший человек.
Матушка будет плакать с тобой. (Przykro mi mój kapitanie. To był dobry
człowiek. Matuszka będzie płakać wraz z tobą.)
Nie chciałem się oglądać. Wiedziałem, kogo zobaczę.
Kolejna para czarnych dziur jednego dnia to za wiele nawet dla cynika. Może
byłem zbyt trzeźwy? Nie wiem. Potrzebowałem chwili do namysłu, ale kroki już
się oddalały. Czy ona...? Była z nimi? Czyżbym miał omamy? Zdawało mi się?
Insynuacja potwora sączyła mi jad w duszę nie bacząc na protesty i wciąż żywą
rozpacz. Nie... to niemożliwe. Ale przecież nastoletnie życie nie rzuca się na
czarną, pozbawioną uczuć zawziętość. Anioł stróż, który tym razem spóźnił się
haniebnie - już odszedł. Nie przyzna się. Pewnie nie odpowiedziałby mi nawet,
gdybym pod lufą go zapytał, ale nie mam już kogo pytać.
Nad falami dzień sfioletowiał z wysiłku. Siniak
rozrastał się i obejmował kolejne dzielnice Odessy. Nieodległa noc zdawała się
wspinać na potiomkinowskie schody z mozołem. To nie tropiki, gdzie mrok spada
panterą na równiny, tu noc skrada się zmęczonym krokiem emeryta zapalającego
nieistniejące, gazowe lampy o sto lat zbyt długo. Koszula z orderami schnącej
krwi zaczęła drapać.
Ja? Jestem obcy... znów jestem.
Pora iść. Tam gdzie każe Matuszka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz