sobota, 3 października 2020

Zmierzch

Jestem obcy?

 

Przyszedł i dał mi w pysk, żeby nakreślić granice i pokazać miejsce w szeregu. A jeszcze wczoraj myślałem, że nigdy nie będę już obcym. Leżałem na podłodze, ostrożnie językiem licząc zęby, które właśnie zastanawiały się, czy warto ze mną pozostać. Moja gospodyni rzuciła się na przybysza, ale cios na odlew strącił ją pod ścianę wytapetowaną w małe, różowe flamingi buszujące po bladoszarej nieskończoności. Uderzyła głową i zsunęła się obok biurka, na którym telewizor krzyczał jakieś niepodobieństwa na temat Ukrainy. Od tygodnia tak gadał, ale dopiero dziś zwróciłem uwagę, leżąc i krwawiąc na skraju dywanu w niezrozumiałe, geometryczne wzory.

 

Już dwa tygodnie temu straciłem resztki czujności - Makarov poszedł na urlop do szuflady pod wrzeszczącym telewizorem, bo kabura dziwacznie wyglądała na nagim ciele i wiecznie przeszkadzała. Chyba podświadomie czekałem na podobną temu porankowi chwilę. Koszmar z mostu nad Moyką pojawił się przed świtem. Wszedł nie czekając zaproszenia i przywitał kilkoma solidnymi ciosami pięści. Teraz patrzył na mnie z lekkim rozbawieniem, chociaż akurat jego nie podejrzewałem nawet o szczyptę humoru.

 

- Хорошо! Капитан, мой капитан. Больше не нужно бездельничать. Работа ждет. (No! Kapitanie, mój kapitanie. Koniec leniuchowania. Robota czeka.)

 

A potem położył coś na stole i wyszedł. Echo kroków na schodach wyprzedzał śmiech potwora. Nie pytał, nie prosił, nie żądał. Zostawił coś, co wyglądało na kopertę z biletem lotniczym - sprawdziłem na trzęsących się wciąż nogach – Odessa. Ale dlaczego dwa?

 

Popatrzyłem na jęczącą bez świadomości dziewczynę. Ona miała mi towarzyszyć? Zabierać amatora na misję? Odessa w obliczu niesnasek pomiędzy rządami oficjalnie niezależnych państw nie wydawała się miejscem, w jakie można zabierać dzieci… Drugie dno w Odessie leżało jawnie i kompletnie nagie wprost na ulicach – obecny zamęt miał więcej niż pięć poziomów. Interesy wielkich mocarstw modelowały geopolityczną szachownicę szantażując się wzajemnie i zakulisowo licytując to, czego nawet najbardziej nierozgarnięty władca nie ośmieliłby się powiedzieć publicznie. Karpow nie powstydziłby się gambitów, a Kasparov zapewne kłaniałby się w pas przed przebiegłością starych lisów.

 

Wreszcie – rozpłakała się i patrzyła tymi jantarowymi oczami na mnie. Ból i pytania. Nie uśmiechała się, nie mówiła już: Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!). Płakała i podciągała nogi, żeby schwytać kolana ramionami i wtulić się w nie, jak niemowlę w łonie matki. Podszedłem, trochę kanciasto się uśmiechając i ukląkłem obok.

 

- Nie martw się maleńka – szepnąłem głaszcząc ubogie, czarne włosy. – Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.

 

Kłamałem. Nieprzekonywująco, ale przecież uczyli mnie słuchać, a nie mówić. Miałem wyławiać fałsz w słowach, odnajdować chwilę, w której fikcja wkracza na utarte ścieżki rzeczywistości. Słyszałem własne kłamstwa i sądziłem, że ona też je słyszy, jednak wtuliła się tak ufnie, jakby nikt nigdy dotąd jej nie skrzywdził.

 

- Хорошо любимый... (dobrze kochany).

 

***

 

Samolot nie potrzebował wiele czasu – ja, owszem. Drobne stugramowe buteleczki z „Belugą” i „Carską” nie nadążały za potrzebą – nim zawartość na dobre rozgościła się w żołądku, już trzeba było zapinać pasy do lądowania. Lotnisko przeżyło wojnę, której ślady teraz pospiesznie ukrywano. Wielkie, pomalowane na żółto maszyny usiłowały przywrócić stary ład w nowym świecie. A przecież lotnisko, to drugoplanowy cel. Głównym był port morski. Niewątpliwie, stanowił on o wartości Odessy. Taksówka wiozła nas, jak niedzielnych turystów. Tu, zupełnie swobodnie mogłem być obcym, a moja śliczna, młodziutka pani, której potrzebny był puder tuszujący doznania poprzedniej nocy, wydawała się jeszcze bardziej pociągająca. Uśmiechałem się, wiedząc, że w Rosji każdy taksówkarz jest na usługach służb, a ci najodważniejsi, dodatkowo dorabiają na boku świadcząc drobne przysługi mafii.

 

Hotel Viro - stworzony dla turystów, jakimi mamy być. Nieomal na plaży, obok klubu tenisowego i w odległości nieuciążliwego spaceru od portu morskiego ulicą nomen-omen – Plażową. Niemal wywołałem na obliczu fascynację wycieczkami last-minute, a kierowca był wręcz przekonany o ich wartości i zachwalał nam mijane atrakcje, jakby miał zabukowany bakszysz pochodzący z odsetek od wyszczuplenia naszych portfeli. Mimo korków podróż nie trwała dłużej niż godzinę z minutami, a widok Morza Czarnego zgasił negatywne emocje. Fale w niezrozumiały sposób potrafią wzbudzać irytację, albo koić nerwy. Ja należałem do tych, którym widok powtarzającej się nieskończoności nie przeszkadzał. Niech faluje, po kres dni.

 

Konsjerż pochylał się w fałszywym uśmiechu. Takim w ogóle nie można wierzyć. Zmierzył nas spojrzeniem, jakby ważył i odcedzał z wagi bieżącą wartość w euro, czy dolarach. Pobłażliwie patrzyłem na te umizgi, jednak wypadliśmy wystarczająco przekonująco. Apartament z widokiem na majowe, wciąż zimne morze wart był pogardy dla personelu hotelowego, którą serwowałem w rewanżu. W oczach mojej towarzyszki migotały figlarne iskierki radości. Była nienasycona, a Morze Czarne słuchało jej śpiewu z zachwytem. Miała piękny głos. Szczególnie w chwilach uniesienia.

 

***

 

Potem… był czas sączenia alkoholu w barach oficjalnie otwartych ledwie na skraj nocy, lecz dla wybrańców nie zamykanych wcale. Były spacery pod niebem pełnym gwiazd, jakich każde miasto może Odessie pozazdrościć. Hortex, Metropolis, Afalina. Udawałem, a może tylko łudziłem się, że naprawdę jestem turystą, który przyjechał skosztować słodkiego lenistwa u boku pani łasej na bliskość i potrafiącej samym słowem podgrzać atmosferę tak, że musieliśmy się kryć na miejskiej plaży, żeby mogła wyśpiewać wszystkie grzechy popełniane przez kochanków pod przychylnym niebem.

 

Słuchałem - jednym uchem - ale przecież słuchałem, bo nie wierzyłem w łaskawość Matuszki. A kiedy pod poduszką znalazłem machniętą w przelocie fotkę człowieka o szpakowatych włosach i wzroku, który mógł zamglić kliszę – wiedziałem. Wakacje skończyły się, zanim się zaczęły. Zamiast cieszyć się ciepłem młodego ciała, zamykałem się w łazience i czyściłem Makarova, wstawałem nocami i chłonąłem nieskończoność, czując jak gęsia skórka wspina się na skórę, chcąc pożreć ją bezszelestnie.

 

Port? Od tej strony, skąd wstęp mieli dewizowi był sterylny. Kto wie, czy nie był perfumowany każdego ranka, zanim dotarł pierwszy czarnomorski prom i otworzyli furtki turystycznej obsługi. Sterczący daleko na redzie pancernik miał za zadanie tylko straszyć. Pokazać wielkość. Trup w pośmiertnym stężeniu. Chadzałem, prowadząc wybrankę, jakby była księżniczką, a ona wdzięcznie przyjmowała każdy, najdrobniejszy dowód atencji, choć podejrzewam, że wiedziała zołza jedna, że to tylko pozory, że ja… Najpiękniejsza była, kiedy mówiła: - Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!). Kiedy wspinała się na palce i patrząc w oczy czekała, co tym razem wymyślę, żeby zaspokoić jej bezgraniczne fantazje. Naprawdę nie bała się mnie. Pozwalała na bezeceństwa, jakie zdawały się być zbyt mocne, ale ona konsumowała wszystko, co dostała i szeptała: – Еще, пожалуйста, не останавливайся. (Jeszcze, nie przestawaj proszę.)

 

Zwiedzaliśmy. Bezsenni, beztroscy i ślepi, aż końcu pomyślałem, że Matuszka, to zły sen, a emerytowany pułkownik UB, to dziwak nad dziwaki. Dziewczyna śmiała się, wbijając dłonie w moje ramię i kładła na nim głowę. Całowała nie bacząc na spacerujących ludzi. Skryty w pozorach mogłem wszystko. Nigdy dotąd nie miałem kamuflażu tak doskonałego. Potoccy, Brzozowscy, Szydłowscy… wszyscy mieli tu swoje pałace, zupełnie, jakby niegdysiejsza mądrość Polaków kazała im budować właśnie tu, a teraz mogę ledwie się przyglądać i cieszyć widokiem, słuchając wyznań młodej petersburżanki…

 

***

 

Schody Potiomkinowskie. Tyraliery wygasłych latarni flankowały szerokie, ciągnące się niepojęcie schody, poza którymi świat zdawał się kończyć gęstwiną drzew, już zielonych, choć nie tak, jak byłyby w łagodniejszym klimacie. Rosyjski rozmach poznać wszędzie. Nawet ten, który chwilowo uzasadnić miał wielkość Ukrainy. Dzień zdawał się promienieć słońcem, jakiego Odessa znać nie mogła, a przynajmniej nie w maju. Wiatr rozwiewał jej czarne włosy, gdy szliśmy zatopieni w śmiechu i wpatrzeni w siebie. Wtedy coś zakłóciło sielankę - moja beztroska brunetka potknęła się o naszą przyszłość. Jak ostatni głupiec, zamiast pozwolić jej upaść - schwytałem za ramię. Piję, od kiedy pamiętam, rzadko noszę w sobie krew wolną od promili, ale nigdy wcześniej aż tak nie straciłem czujności. Kiedy ścisnąłem jej ramię - krzyknęła, głosem różnym od wszystkiego, co dotąd słyszałem. Popatrzyła na mnie przez okamgnienie zaledwie i wyszeptała:

 

- Я боюсь! (Boję się!)

 

Chciałem przytulić, wciąż pozbawiony instynktu, kiedy poprzez jej włosy dostrzegłem nieuchronne. Dopiero teraz! Trudno wybaczyć samemu sobie głupotę! Na tle mieszających się błękitów nieba i morza sterczała dziura w stalowej konstrukcji lufy. Dziewięć milimetrów! Ten kaliber trafia zawsze, byle kierunki świata się zgadzały. Po pierwszym strzale ciąg dalszy staje się możliwy tylko w powieściach SF – naprzeciw dziewiątki ZAWSZE STOI TRUP! Tym razem ja patrzyłem w czarne oko!

 

Zdjęcie znalezione pod poduszką było wystarczające, żeby o pomyłce nie mogło być mowy. Jak pewnie musiał się czuć, żeby przyjść osobiście? W świetle dnia, na deptaku pełnym ludzi? To ja miałem znaleźć obiekt, a nie odwrotnie. Oddech odebrało mi całkiem, kiedy uświadomiłem sobie, że właśnie zmarnowałem jedyną okazję. Ostatnią możliwość, jakiej nie mogłem oczekiwać - kobieta potykając się dała mi szansę życia. Stworzyła nadzieję, a ja, jak jakiś zakochany gówniarz zlekceważyłem! I zapłacimy razem za tę niezdarność. Lufa ani myślała zawahać się, oczy poza nią były zimniejsze od styczniowej Syberii. Potwór z Petersburga? Pewnie w Izraelu zażywa wakacji. Zasłużonych, bo przecież już raz ocalił mój pijacki tyłek.

 

Nie wiem zupełnie na co czekał, ale nie strzelał. Chyba był Turkiem, a przynajmniej tak uważało dossier, które znalazłem pod poduszką obok zdjęcia. Matuszka nie popełnia banalnych błędów. Żadnych nie popełnia. Karnacja pasowała, oczy, włosy... Powinienem być zaszczycony, że pofatygował się osobiście, a nie przez posły. Miałem go znaleźć w Odessie, a takie zajęcie mogło mi zapełnić kalendarz aż do wakacji. Mój cel stał teraz naprzeciw i wiedział, kogo trzyma na muszce. Obserwator modelujący przyszłość basenu Morza Czarnego. Mołdawia, Gruzja, Ukraina poczuć miały, jak na ich suwerenności zaciska się niewyprawiony rzemień z baraniej skóry. Trajektoria pocisków floty wojennej sprawiała, że Azerbejdżan miał zaznać nieznośnego ucisku w dołku, a cieśnina nad Bosforem rozewrzeć uda tak szeroko, żeby zmieścić się w niej mogła falanga czerwonej armii. Cała. Rosyjski potencjał, który żył dla jednej jedynej ekstazy i od dawna moczył nogi czarnomorskiej floty w lokalnym bagienku, czekając na nieuchronne. A on? Sabotował zakulisowe działania Kremla, wywoływał uliczne protesty, informował zachodni świat, pokazując nieustępliwą walkę tubylców o swoje.

 

Moja nastoletnia nierozsądność zerknęła mi w oczy. Po raz pierwszy nie były one miękkie jak miód, lecz nabrały wilczej głębi. Wargi odsłoniły kły, nim zaczęła mówić:

 

- Я больше не боюсь! (Już się nie boję!) – A potem westchnęła, jak tylko kobiety potrafią i rzuciła się w paszczę czarnej, precyzyjnie wyfrezowanej dziury.

 

Nie mogłem zmarnować ofiary życia. Zanim kula przedarła się przez nastoletnie ciało miałem w dłoni Makarova. Broń szczeknęła dwukrotnie i sprowadziła do parteru dziewięciomilimetrową armatę… Turek ciężko osuwał się na ziemię nie kryjąc zdumienia. A potem jego ciało przechyliło się i zaczęło staczać ze schodów. Tuż obok, po schodach skakała plastikowa piłka, za którą biegł riebionok o blond włosach. Jego mama spieszyła za nim, bo schody kończyły się gdzieś tam, w piekle; wstęgą Styksu – czarno-asfaltową rzeką, zabijającą nadzieje i złudzenia.

 

Trzymałem skrwawioną głowę na kolanach. Piłka dawno zaginęła w czarnej otchłani, moja ciemnowłosa, martwa pani zapewne zdążyła ją już tam złapać, patrząc z uśmiechem na malczika. Nie pójdziemy już zobaczyć Tioschin Bridge, ani pod Pomnik Pomarańczy. Sam? Nie znajdę w sobie entuzjazmu. Ostatnie emocje więdły we mnie wraz z gasnącym słońcem, a wtedy bardziej poczułem, niż usłyszałem, jak z góry, rzucając krwawy cień golema, z wyrafinowaną powolnością schodził ktoś, kto szukał i znalazł. Nas…

 

- Простите, мой капитан. Это был хороший человек. Матушка будет плакать с тобой. (Przykro mi mój kapitanie. To był dobry człowiek. Matuszka będzie płakać wraz z tobą.)

 

Nie chciałem się oglądać. Wiedziałem, kogo zobaczę. Kolejna para czarnych dziur jednego dnia to za wiele nawet dla cynika. Może byłem zbyt trzeźwy? Nie wiem. Potrzebowałem chwili do namysłu, ale kroki już się oddalały. Czy ona...? Była z nimi? Czyżbym miał omamy? Zdawało mi się? Insynuacja potwora sączyła mi jad w duszę nie bacząc na protesty i wciąż żywą rozpacz. Nie... to niemożliwe. Ale przecież nastoletnie życie nie rzuca się na czarną, pozbawioną uczuć zawziętość. Anioł stróż, który tym razem spóźnił się haniebnie - już odszedł. Nie przyzna się. Pewnie nie odpowiedziałby mi nawet, gdybym pod lufą go zapytał, ale nie mam już kogo pytać.

 

Nad falami dzień sfioletowiał z wysiłku. Siniak rozrastał się i obejmował kolejne dzielnice Odessy. Nieodległa noc zdawała się wspinać na potiomkinowskie schody z mozołem. To nie tropiki, gdzie mrok spada panterą na równiny, tu noc skrada się zmęczonym krokiem emeryta zapalającego nieistniejące, gazowe lampy o sto lat zbyt długo. Koszula z orderami schnącej krwi zaczęła drapać.

 

Ja? Jestem obcy... znów jestem.

Pora iść. Tam gdzie każe Matuszka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz