A w Pińczowie dzień zawraca. Mgły doznają zawrotów głowy i szlochają rosząc nieużytki zapomniane przez Boga i ludzi. Noc gubi łzy i spadają niechciane gwiazdy – wszystkie; te, którym nikt nigdy nie powiedział – „na zawsze”. Jest ich sporo. I spadają, robiąc dziury w asfalcie, bo jakoś nie przyszło im do głowy spadać na marmury, czy inne, szaro odziane kostki betonowe. Na drzewa pełne jesiennych owoców, albo szyszek otrząsających się z nasienia. Wszystkie taplać się chciały w blasku czerni niepojętej, w kosmosie codziennej nocy, choć sama codzienność paradoksalnie wyklucza mrok.
W taki dzień, który sam nie wie, czy rozłożyć kolana przed nocą i oddać się bez reszty, czy raczej samemu w nią wejść i krzyknąć spazm zapomnienia, zerkam powyżej horyzontu. Na Pińczów, w którym jabłka przebrzmiałe gnić już muszą na drzewach, albo pleśnieć pod nimi. Gdzie śliwki kryją się futrem grzyba, co nie zna umiaru. Ja też go nie znam. Może jestem kuzynem pleśni? Bratem zgnilizny? Robakiem toczącym życie, żeby zdechło? Wirusem dyskretnie opanowującym ciało żywiciela?
W Pińczowie mrok podarty na ćwierci. Sen przetykany krzykiem nowożeńców, głodem niemowląt i przekleństwami bezsennych. Jestem uzurpatorem. Jestem mrzonką. Jestem dyktatorem mody, jakiej nikt nie rozumie. I nie musi. Ważniejsze, by patrzył. Choćby ukradkiem. Żeby masturbował własne mniemania do ekstazy. By był mój. Była… Było…
On-Ona-Ono… Błądzę pośród zaimków osobowych i sam nie wiem, który z nich miał stać się erekcją. Bo żadnemu nie wierzę, a Pińczów właśnie doznaje ekstazy, rozbiera się w agonii nocy i zanim przywdzieje kolory jest ciepły… miękki, jak kobieta w pościeli, co wspomnieniami wczorajszymi gotowa upiec na rożnie niebo i piekło.
Ja? Domniemaniem jestem zaledwie. Myślą płochą uwitą pośród zarośli, w jakie nikt-nigdy-nikomu nie pozwoli… Jestem, albo tak sądzę buńczucznie. Pośród mroku łatwo być. Obarczony słońcem ugnie się i Herkules. Cóż Ziemia? Paproch na nieboskłonie… A ja? Tak drobnych cząstek nie odkrył dotąd nikt, a przecież nagroda Noble’a czeka na zwycięzcę każdego roku. Są tacy, którym sok z jabłek wystarczy, miast pokus z drzewa dobrych wiadomości. Są tacy, którym niepokalana pierś Ewy, zda się niedojrzałym owocem.
Tymczasem, w Pińczowie, dzień zawraca…
Dziś znów poeta w najlepszym wydaniu z Ciebie wylazł...
OdpowiedzUsuńno ładnie... poeta od zgniłych jabłuszek.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńMoże nieco przekornie:):
"Jestem. Umiem moje oczy.
Odmierzam słuch. Wysłuchuję trzewia.
Mój wiersz winije i kończy się ptakiem.
Moja nieśmiertelność jest krótka ale pewna."
("Jestem, byłem" - R. Wojaczek)
Pozdrawiam:)
podoba mi się, szczególnie ostatni wers.
UsuńRozbiera się, aby się tylko Pińczów nagi nie przeziębił. To będzie trudne doświadczenie z chorobą i służbą zdrowia.
OdpowiedzUsuńAle to się fenomenalnie czyta Panie Oko :)
cieszę się, ze znalazłaś dla siebie odrobinę radości.
UsuńA w Pińczowie... na rynku hitlerowcy złapali mojego dziadka (wtedy młodego chłopaczka) i wywieźli na roboty do Niemiec. Wrócił. Mimo tego wszystkiego mam sentyment do tamtych rejonów, bo są bliskie moim bliskim.
OdpowiedzUsuńp.s. tekst jak zawsze b.dobry!
Pińczów był kompletnym przypadkiem. było kiedyś powiedzenie, że w Pińczowie dnieje i dotyczyło sytuacji, kiedy ktoś zbyt długo zastanawia się nie mogąc podjąć żadnej decyzji.
UsuńDomyślam się ,że był przypadkiem... Poprostu mnie przypomina jedno. Pozdrawiam
Usuń