czwartek, 1 października 2020

Ludojad.

             Świat stopił się w tyglu ciemności i stracił wymiary. A może zyskał te, które wciąż nienazwane? Boję się. Wyciągam rękę, usiłując dotknąć. Mrok dusi moje pragnienia. Leżę. Przynajmniej tak mi się zdaje. Gdyby było słońce, leżałbym na pewno, a teraz, to tylko uzurpacja domniemania. Ubieram bezkształtne, czarne szmaty. Nawet w tak intensywną noc skrępowany jestem cywilizacją i moja nagość peszy mnie, chociaż nawet ja nie potrafię jej dotknąć wzrokiem.

 

Noc połknęła trzaśnięcie drzwiami. Nie poszło bezkarnie. Gdzieś z tej otchłani cygański wiatr przyniósł skowyt szczeniaka – ludzkiego szczeniaka. Zakwilił tak żałośnie, że miałem wrócić i włączyć światło. Skąd we mnie czułość dla nieznanego bąka? Czemu bardziej mnie martwi, niż mój los. Klatka schodowa dyszy chłodem. Kurz właśnie kładzie się spać, kiedy zaniepokojony moją ekspresją znów zaczyna drżeć w powietrzu. Wdycham i wydycham, kaszlę, ogrzewam kurz własnymi płucami. Nawilżam. Niechcący – przepraszam. Nie umiem inaczej.

 

Wybiegam, a staccato kroków rozstrzeliwuje ciszę, która flaczeje za mną i zdycha w zakamarkach, jakich nie sprząta ukraińska sprzątaczka. Drzwi wypluły mnie w ciemność nie otwierając oczu i kołyszą się sennie na skrzypiących zawiasach. Dopiero teraz odkrywam, że powieki mam zaciśnięte tak mocno, że po policzkach zaczynają spływać łzy gorączkowo zlizywane przez wiatr. Chce je ukraść? Czy podzielić się z rabatami, na których więdną jesienne kwiaty?

 

Wstawiam stopę w ciemność, wynurzam się, albo zanurzam, bo wciąż nie wiem, gdzie szukać brzegu. Idę rozchlapując ciemność, aż zachłystuję się jej wilgotnością. Krwawi? Może. Nie zamierzam żałować bezkresu. To ja w nim zanurzony stanowię paproch nieistotny płynący pośród niepojętej fali. Podwórze. Poznaję, bo lampy, jak kosmiczne boje oświetlają nieskończoność, wyszarpując z niej fragmenty kształtów. Może nawet domniemanie koloru? Falują, ale nie dają się zatopić. Kołyszą się sennie, jak kobra unurzana w dźwiękach fletu. Ułuda. Flet nie musi grać – wystarczy, że będzie się kołysał dyktując rytm…

 

Kamienne dno morza… Idę po nim. Nade mną, przede mną i za mną pejzaż jednolity. Czarne kwiaty zrywane czarną dłonią pośród czarnej posoki. Wiatr szukający ochłapów, resztek z pańskiego stołu. W krzakach drżący z przerażenia, śpiący wróbel. Nikt i nic nie przygotowało go na taka jatkę. Noc nabiera mocy. Rzuca się latarniom do gardeł. Ich stopy toną już w gęstwinie, a mokry, czarny od rosy chodnik nie ułatwia. Odbiera nadzieję. Sukces? Tu się walczy o oddech być może ostatni.

 

Ktoś – widać bardzo odważny, albo lekkomyślny wycina żółte prostokąty w nieskończoności. Zegar już odmierza ich czas. Noc wstąpiła na ścieżkę wojenną i walczy ze światłem od niepamiętnych czasów. Nim zgasną – gram w klasy. Podskakuję na jednej nodze i szukam w pamięci słów wyliczanki… Nie stać mnie nawet na to. Pamięć pożarł mrok i teraz bezgłośnie oblizał się pożerając prostokąty światła. Syty jest, Może nawet zleniwieje?

 

Migocące, fioletowe rozkazy karetki każą mi zejść ze ścieżki… a ja… przecież idę ciemnością… Idę nicią cieńszą od pajęczej. Idę bezdrożem. Jak zejść mam? Aż takiego poświęcenia trzeba, żeby ktoś mógł żyć? Mam dać się pochłonąć nocy? Płaczę swój strach i niedowierzanie. Czemu ja? Bezdomny pies mija mnie szerokim łukiem. Boi się. Widać jestem naznaczony. Zarażony. Ten-który-przegrał… Ja… Kołyszę się, jak linoskoczek szukający równowagi. A potem wyciągam nogę. W tę ciemność, gdzie nie ma dna i nadziei. Niech przeżyje nieszczęśnik, któremu ktoś chce zwrócić życie i przyszedł już po nie. Po mnie… nie przyjdzie nikt. Kto chciałby szukać pośród tylu nieznanych wymiarów kogoś, kto nawet nie wygląda. Kogo nie ma. Ciemność pożarła moje kształty i myśli. Pożarła nawet zapach, bo wiatr ograbił mnie z nich, nie pytając czy można. Hieny też nie pytają. Atakują, kiedy tylko im odwagi starczy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz