wtorek, 29 grudnia 2020

Dyskretnie.

 

Mrok przecięty trzema tłusto świecącymi gwiazdami. Wskroś nieba nie znającego końca. Orion przecina je pasem na którym wisi coś zabójczego. Choć miał być łucznikiem, nosi też sztylet, może miecz… W krzyżu ramion i stóp mieści się cały jego dobytek. Wzrok ma wbity w jakąś tajemną nieskończoność, której z Ziemi nie widać. Zuchwale wyciągam rękę. Kto powiedział, że mam za krótkie ręce? Kiedy mrok rządzi wszechświatem odległości stają się iluzją. Strachem powiększone do rozmiarów, jakich nie da się dosięgnąć nawet okiem, a co dopiero bardziej ostrożnymi zmysłami.

 

Jednak sięgam, jak sięga dziecko, laik niezdający sobie sprawy z własnej, karygodnej bezczelności. Sięgam i czuję pod palcami guzy. Naprzemienne, wypolerowane żwirem meteorów. Jak ślady rysich łap w gęstym, puszystym śniegu, naprzemiennie natykam się na nierówność. Błądzę. Jak ślepiec, który musi świat rozpoznać dotykiem, węchem, czy smakiem, ale językiem chyba nie dosięgnę celu. Myśl, że mógłbym, trochę mnie usztywnia. Czyżbym i tak nie był zbyt… Oblizałem usta. Jestem. Zawsze byłem zbyt. Albo w jedną, albo w drugą. Nigdy akuratny, brakujący i potrzebny. Zawsze na marginesie, jak kleks na pięknie wykaligrafowanym jedwabiu pełnym zaklęć we wschodnich ideogramach utopionych. Noc cuchnie sepią. Zjełczałą wydzieliną mątwy szukającej schronienia w niebycie, w bezwidoczu, poza zmysłami. Idealny kamuflaż sięgający kompletu znanych zmysłów.

 

Dłonie ślizgają się po guzach. Jałowych, bo w próżni nocy nic nie może być chore, czy zdrowe. Po prostu – trwa, czekając blasku, który potrafi nadać rzeczom kształt, kolor i znaczenie. Teraz po prostu jest. Sięgam wciąż dalej i dalej. Monotonnie, jak wahadło zegara przetaczam się po guzach, których nie widzę, choć czuję pod opuszkami palców. Orion nie wygląda na zachwyconego, ale on nigdy na takiego nie wygląda. Wszak goni od początku stworzenia, by nigdy nie zaznać spełnienia. Chyba nigdy…

 

        Palce potykają się na czymś, co je wstrzymuje. Większe od guzów, rozleglejsze. Obelisk, monument, szlaban, chiński mur w skali kosmicznej. Zwiedzam palcami z nadzieją, że nie natknę się na regułę w martwym języku, jakiej żaden Tezaurus nie rozwikła. Że nie zetknę się z pismem prymitywnym, porażającym moje niezrozumienie trwale i śmiertelnie. Kształt zdaje się być równie gładkim jak guzy, choć niezrozumienie nie zmniejsza się od tego spostrzeżenia. Trzeba dobrych dwóch nieskończoności oddzielonych od siebie szeregiem spłoszonych uderzeń serca, żebym zrozumiał – Ekler! Orion ubrany jest w kostium zapinany zupełnie tak, jak ziemskie kurtki, czy buty – na zamek błyskawiczny!

 

Sam nie wiem dlaczego jestem zdumiony. Przecież to zupełnie naturalne, że istoty żywe wpadają na podobne rozwiązania nie znając się nawzajem. Bo natura podrzuca koncepcję i ogranicza wybory. Chwyciłem ucho zamka. Zimne. Lodowate, bezduszne, pewnie nigdy nie używane. Przygryzłem wargi. Mocno, aż zabolało. Zrobić to? Pozwolić sobie na jawną kpinę z wielkości? Poczułem gęsią skórkę na plecach, a przez kręgosłup przebiegł mi oddział ognistych mrówek, kryjąc się pod czaszką. One nie boją się niczego. Szarpnąłem! Bezmyślnie, w paroksyzmie uczuć tak poplątanych, że tylko miecz Aleksandra mógłby go ciąć na oślep.

 

Niebo skrzypnęło. Zamruczało. Oporne, niechętne i trochę zawstydzone zaczęło się otwierać w barwach, których dotąd nie odkryły kobiety. Pulsowało światłami, jakby gwiazdy były brylantami o nieskończonych fasetach rozszczepiających światła widzialne i niewidzialne na drobne warkocze pląsające pomiędzy innymi. Mgły kotłowały się i napierały na siebie, jak w erotycznym tańcu, mającym stać się zapowiedzią poczęcia. Mrok cofał się przerażony, Orion krzyczał strach niepojęty. Prawdziwie cesarskie cięcie! Powiliśmy nowy wszechświat, gdy spomiędzy jego lędźwi zaczął wypływać twór nieskażony mrokiem, ani światłem. W nim mieściło się wszystko i nic naraz. Nie znało starego i kpiło z wiedzy. Rozlewało się we wszystkich możliwych wymiarach.

 

Po mojej ręce spłynęła strużka czegoś, co nie miało temperatury i masy, ale płynęło kapiąc beztrosko z łokcia, by schować się pod pachą, która zaczęła mienić się fioletami, różem, iskrami. Sam nie wiem, czy zacząłem zamarzać, czy też roztapiać się, ale zanim wydałem krzyk usta miałem już pełne nowego wszechświata. Smaczny? Trudno przyznać, kiedy nowe tak zaborczo atakuje. A przecież nie bolało. Poczułem w pasie delikatność cudzej obecności. Zdecydowaną, nieznaną, ale jednak delikatność. Ciepło wrażeń mieszało się we mnie kłócąc się z moją młodą, pochopnością żądną czegoś więcej. Ale gdyby ktokolwiek zapytał mnie - jakie więcej, to nie umiałbym nawet słowa wykrztusić. Szczęśliwie nikt nie pytał, a ja nie zamierzałem przyznawać się do własnego niezdecydowania, kiedy poczułem, że grawitacja przestaje mnie ciemiężyć. Byłem ponad nią!

 

Nowe przelewało się bez końca tłumiąc mrok tak wieloma barwami, że gasiło każdy, nawet bezmyślny protest i pozostawiało w zachwycie. Unosić się… Kto raz dozna, nie będzie umiał zrezygnować i tęsknić będzie już zawsze. Okrągłe miałem wszystkie zmysły, jeśli ich okrągłość świadczyć ma o zdumieniu i zachwycie. Ba! Miałem kuliste zmysły, bo dwa wymiary, to za mało, żeby oddać euforię. Trzy zresztą też, ale nie umiałem być okrągły w trzynastu wielkościach naraz. Wstyd na chwilę odebrał mi lotność i zaćmił radość. Jak zwykle – poczułem się nieudacznikiem, któremu się zdawało…

 

A potem. Doznałem. Przez stopy przedarła się jasność. Ramiona ogorzały, a biodra pchnięte kolorem znieruchomiały. Zawisłem poza zasięgiem grawitacji i patrzyłem na śpiącą Ziemię. Ani nagi, ani ubrany, detal bez znaczenia, chociaż u pasa chybotał sztylet. Może miecz? Światło pożarło już przeszłość i panoszyło się wszędzie. Rzuciłem okiem w dół – Ziemia spała… Wciąż, jakby nic się nie stało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz