Nim firmament spłowiał do jakichkolwiek kolorów, chmury wyrzynały się z mrocznego podniebienia niechętnie, jak mleczne
zęby niemowląt, zuchwale sugerujących, że czas zmienić paliwo płynne na stałe. Zanurzony
w pustce wszechświata zadumałem się, nad owym zjawiskiem. Bo gdyby… ale nie!
Nie i już! Absolutnie!
Gdyby nie zęby wisielibyśmy na matczynych piersiach dożywotnio, w
stadach, w skupiskach wielopłaszczyznowych i wielopokoleniowych. Jak kiść
winogron, jak rój uczepiony jabłoni! Jak łańcuch zdobiący choinkę. Starzy i
młodzi sapaliby pospołu, żeby jeszcze i jeszcze, bo przecież silniejszy
przetrwa, a słabszy zdechnie, nim ustami sięgnie sutka, odepchnięty głodną,
mocną łapą, szponem, czy pazurem.
A mówią, że ssak, to brzmi dumnie, kiedy mi zdaje się być ohydną, nie mającą
perspektyw alternatywą dla pożerania zewnętrza – natury!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz