Mrok ustawia mnie w galerii osób domyślnych, nieistniejących demonów,
potworów nurzających się w chłodzie przedświtu. Naprzeciw sowa – szaro-bura,
odziana w palto mysie i w okularach powiększających oczy do absurdu, do istoty
stworzenia. Gapi się na mnie niemo, śpiąco i bezmyślnie – mijam, idąc ku
światłom latarni jak ćma, jak neofita oślepiony blaskiem ledwie co odkrytego
Boga. Krzaki piekne wiosną, czy jesienią dziś są tylko gęstwiną, na jakiej mrok
czochra się, wyczesując sierść, wylinkę – pumeks mroku ścierający odciski po
zbyt długim spacerze. Idę, zliczam skrzyżowania puzzli siedzących chmarą na
chodniku. Skostniałe kałuże popękały z nienawiści, że nikt w nich się nie
przegląda i nie szuka prawdy, objawienia, nadziei. Samochody kalają niebo
szybko mrącymi kreskami o wątpliwej równoległości i cieple. W taki czas tylko czarny kot
nie czuje chłodu, więc sobie pozwala na fanaberie, wizytując śmietniki,
zaplecza, podcienia, jakby cień w mroku znaczył więcej. A przecież… Ech! Byle
do dnia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz