Łuna, niczym
zorza polarna unosiła się nad nieodległymi szklarniami, gdzie wytrwale
dojrzewają pomidorki i ogórki nie bacząc na renifery przemierzające nocne
niebo, by dzieciom dowieźć szczyptę szczęścia, brzuchato uśmiechniętego pod
siwą brodą. Przyroda otrząsnęła się z przymrozków i zieleniała nieśmiałym
przedwiośniem, a słońce dopiero przewracało się na drugi bok ostrożnie, żeby nie
zbudzić kosów czarniejszych od nocy. Tylko puchate szczeniaki wielkości młodych
krów harcowały radośnie szczerząc kły na zimnej, mokrej trawie.
A ja, bezzasadnie
zupełnie i spontanicznie uznałem, że dawno nie widziałem rynku, nim brzask go
wyzłoci. Pojechałem, poszedłem, byłem. Miejska fosa zdawała się być
epoksydowaną nieskończonością, śpiące budowy oddychały rękawami firan kryjących
rusztowania, drzewa kontemplowały teraźniejszość beznamiętnie – przecież znały
to od dawna. Bruk nasiąkał wilgocią i zdawał się być spoconym od tego leżenia w
bezruchu. Potem już tylko deptak, na którym zaczynało się budzić życie,
dostarczając palety napojów, upuszczając aromatu właśnie wypiekanych precli,
czy zjełczałego dopiero wczoraj tłuszczu.
Rynkowa choinka,
niczym zielona, chińska pagoda górowała nad placem wolnym od pośpiechu i ludzi.
Ktoś zbierał ostatnie papierki porzucone nocą, ktoś inny szedł, bądź wracał
dopiero. Nawet gołębie, nawykłe do zgiełku chowały się w obliczu pustki. Fontanna
schła dogorywając i mając nadzieje, że jednak wiosna się zdarzyć w końcu musi i
znów tryśnie na matowe szkło wieloma strumieniami. Fredro trwał, bo nic więcej
chyba już nie potrafi. Śniedzieje, spiżem zarażając ratusz i kamieniczki.
Światła, niczym podarte pajęczyny skrzące się rosą w świetle księżyca zwisały
smętnie z latarni. Jakieś pośpieszne kroki- jedne, jedyne, parę świateł na zapleczach
knajp, bo od frontu martwe są przecież od dawna.
Smutny poranek
zakwitał nad renesansem pieczołowicie odtwarzanym co parę lat, bo murszeje
szybciej niż ludzkie zdrowie. Pośród zamków, kłódek, niemożliwości szedłem nie
czytając z jakiego powodu
nic-nigdzie-nikomu-no-chyba-że-precle-z-salami-i-jalapenho… od szóstej otwarte…
Płynąłem przez
ten przestwór jak zziębnięta ryba, jak cygaro zeppelina toczone drobnym
wirnikiem i dużym wiatrem. Rynek przytulał się kradnąc mi ciepło, jakiego mu
trzeba bez umiaru, żeby mógł cieszyć egzotyczne oczy turystów. Pręgierz płowiał
nieużywany od dawna i zdawał wtapiać się w tło ze wstydu, że taki nieudany. Jak
ja…
Wszędzie jakoś smutno, pusto...inaczej
OdpowiedzUsuńświatła za mało. wystarczy, żeby humor zdechł.
UsuńNa wielu rynkach miast znajome szczegóły, tylko do zimowej ciemności i słoty trudno jakoś przywyknąć.
OdpowiedzUsuńo to nikt nie pyta. jest i ma być
Usuń