- Urodziłeś się biedny i to piętno zostanie z tobą do
końca życia. Twojego, twoich dzieci i wnuków. Nie uciekniesz nigdy i nigdzie…
Oczywiście, nie uwierzyłem. Bo czemu miałbym, kiedy
łeb pełen uniesień, wizji romantycznych, etosów i przyszłości w których moje
ego musiało odpychać granice wszechświata, żebym zmieścił się cały i nie musiał
oddychać półgębkiem. Młodość jest zuchwała i jej ignorancja fascynuje
starszych. Widać, żeby zostać cynikiem, trzeba swoje przecierpieć i udać się w
niejedną podróż „TAM”. Niektórzy wracają… cynikami. Inni – zdychają w drodze.
Siwa głowa i spłowiałe oczy, które kiedyś mogły być
błękitne, albo szare. Naprzeciw – ja, tuman ogarnięty niecierpliwością i wiarą,
że może wszystko. Dzieliło nas coś więcej, niż dwa pokolenia, niż czerstwe
policzki naprzeciw gorączki. Wtedy nie wiedziałem, że słuchałem tylko dlatego,
że piętno… urodziło się wraz ze mną. Że w genach miałem zaszczepioną uwagę,
szacunek i strach. Miałem w sobie kompletnie nieuświadomioną pokorę i kolana
ugięte pod ciężarem niedostatków. On to wiedział i pozwalał sobie na
pobłażliwość. Na arogancką, skrywaną bezlitośnie pogardę. Ale on po prostu –
wiedział.
- Nie uwolnisz się nigdy. Zbyt krótkie jest życie,
żebyś zdążył przeskoczyć płot wyższy niż sądzisz nawet w pesymistycznych
założeniach.
Szumiało mi w głowie. Chciałem uderzyć. Za
bezpretensjonalną szczerość, za bolesne słowa z trudem wychodzące z gardła
steranego niemal wiekiem gawęd. Mógł kłamać? Źle pamiętać? Oszukiwać? Ale po
co? Dlaczego miałby okłamać właśnie mnie? Mógł milczeć. Mógł udawać, albo
zignorować, a powiedział. Gorzej, jeśli to nie efekt demencji, a tylko
doświadczenie nestora.
- Nauczyłeś się prosić… - kontynuował, zanim
ochłonąłem – Prosisz o wszystko, kiedy ci, którym obca jest bieda zwyczajnie
biorą, wymagają, krzycząc „ja chcę”! I świat staje się im posłuszny, spełnia
kaprysy, podlizuje się i dzieli ciepłem dostatku, zostawiając ciebie
niezauważonym w korytarzu pośród pajęczyn, mchu i głodnych gryzoni. Protestuj,
tup nóżką w dziurawym bucie zamkniętą. Rozedrzyj głodną gębę i patrz wilkiem
spod czupryny nie tkniętej nożycami markowego fryzjera. Załóż dżinsy znalezione
w śmietniku i prane tak długo, aż straciły swąd odpadków i barwę. Udawaj – nic
więcej nie możesz…
Byłem zły. Przez lata nie doceniał nikt, ale też nikt
nie był aż tak dosadny. Nie zasłużyłem na taką prawdę. Może nie zasłużyłem w
ogóle na życie? Powstałem, jak powstaje szum kosmiczny złożony z miliardów
okruchów wiadomości, jak powstaje brudna piana w kolektorze ściekowym mielonym
bez końca łopatami wirników oklejonych gównem.
Bałem się. Starzec wystraszył mnie śmiertelnie – a
jeśli miał rację? Jeśli jestem odpadem, degeneratem, wirusem, wrzodem na
zdrowej tkance? Jeśli moja obecność ma być tłem, na którym zaświecić mogą
prawdziwe gwiazdy? Ponoć i w błocie potrafią… Konstatacja połączona z
rezygnacją. Dostatek generuje inne problemy i moich nie zauważy wcale. Po
prostu patrzy na horyzont o jakieś sto siedemdziesiąt pięter wyżej. I kłębiące
się bure chmury ma poniżej kostek, kiedy ja muszę zadzierać głowę, żeby
zrozumieć, skąd świat pełen półmroku.
Dłoń zacisnęła się w pięść. Mogłem go uderzyć, albo
uciec. Ale przecież mówił, że nie ucieknę. Strach sparaliżował zmysły. I tylko
palce kurczyłem i prostowałem, a kątem ust wyciekła ślina. Zrobił ze mnie
zwierzę, więc zostanę nim. Rzucę się na niego, wydrę, ile się da. I będę walczył
z każdym, kto ośmieli się powiedzieć. Oprócz nas nie było jednak nikogo, a on
patrzył z rezygnacją na moje wrzenie, na niezdecydowanie, na wojnę zmysłów.
- No właśnie! – szepnął – nie rozumiesz tego, ale
popatrz na siebie teraz. To bieda krępuje twoje ruchy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz