Spotkałem ją na
ulicy. Wyciągała rękę po drobne chyba od niedawna, bo jeszcze wstydziła się
prosić. Spuszczała oczy, a na policzkach kwitły rumieńce. Nim podeszła dało się
dostrzec niepewność przed pierwszym krokiem naprzeciw obcym spieszącym miejskim
deptakiem ku znacznie bogatszej przyszłości. Ubrana skromnie, lecz wciąż
czysto. Grube rajtuzy i bezkształtna spódnica, kurtka niedopasowana, za duża,
ale ciepła – to chyba decydowało, że miała ją na sobie, nawet, gdy słońce
roztapiało skrzep niewielkich kałuż osiadłych w dziurach brukowych chodników.
Twarz bez cienia makijażu, dłonie szorstkie. Twarde i tak odległe od
przypisywanej kobietom delikatności, jakby to były dłonie kamieniarza
zbliżającego się do emerytury.
Byłem świnią.
Stanąłem, gdy zaczęła dukać formułkę, że prosi, że głodna, że drobne… Czekałem,
aż skończy. Aż wyczerpie repertuar gotowych recept żebraczych i wyciągnie rękę,
być może chwytając mnie za ramię, czy połę płaszcza. Aż podniesie wzrok.
Podniosła, gdy skończyły się jej słowa, a ja stałem w zawziętym milczeniu. Nie
odtrąciłem jej, nie poszedłem obojętnie. Gorzej. Stałem, jak ofiara bazyliszka
- wrośnięty w trotuar, niemy i zimniejszy od granitowych pomników w środku
styczniowej nocy.
Wargi miała
spierzchnięte. Klimat nie sprzyja tym, którzy nie mają dokąd pójść, by się
ogrzać i zjeść coś ciepłego. Zaraziła mnie najwyraźniej, bo oblizując wargi
miałem wrażenie, jakbym lizał papier ścierny. Nerwy? Nie podejrzewałem siebie,
o emocjonalną reakcję, jednak kontakt niósł w sobie jakąś fascynację i
uzależnienie. Oszałamiał. Nie była piękna, bieda odziera z urody i trudno w
niej wyszukać zalety. Patrzyłem w wyblakłe, poszarzałe oczy, na skórę twarzy
przebitą bez litości kośćmi policzkowymi.
Widywałem ją już
wcześniej, może gdzieś tu miała gawrę, niezamkniętą komórkę piwniczną, czy
śmietnikową budkę stanowiącą schronienie, gdy z nieba ciekło, a wiatr zawodził
bez rubaszności i wykradał resztki ciepła z zabiedzonego ciała.
Teraz stała
przede mną odarta z godności i chyba uświadamiała to sobie patrząc na moją
niewzruszoność. Rumieńce nabrały głębi, a w oczach zaszklił się wstyd większy
od tego, jaki pokonała podchodząc. A przecież nie uciekła! Stała przede mną z
wyciągniętą ręką i mokrymi oczami, z wargami popękanymi i głosem, który uwiązł
gdzieś w krtani i nie mógł się wydostać.
Była moja!
Paskudna konstatacja dogoniła świadomość. Przekroczyła granicę i nie zawróciła.
Mogłem pozwolić sobie na niegodziwości, a ostatnie iskry buntu zdławić
chwytając ją za rękę. Nie znajdzie siły, by się uwolnić, żeby odepchnąć i
uciec. Już nie!
Jeśli można kogoś
upokorzyć tak, żeby został pomimo każdej obelgi – zrobiłem to i kontynuowałem
spektakl podłości. Rozpiąłem guzik kaszmirowego płaszcza i wyjąłem portfel.
Grzebałem pośród plastiku kart kredytowych, wyciągając w końcu żółto-różowy
banknot o nominale dwustu euro. Wstrzymała oddech. Nie wiem, czy znała moc
europejskiej waluty, ale pewnie tak, skoro żebrała w centrum miasta, na
starówce, którą odwiedzało kilka milionów turystów rok do roku. Patrzyła na banknot
jak zahipnotyzowana, głodem hiena.
- Będziesz moja!
– wydusiłem wreszcie. Nie umiałem dotąd wygłaszać tak kategorycznych komunikatów, dopiero miałem się ich nauczyć – Całkiem i bez reszty. Od dzisiaj nie będziesz
potrzebować pieniędzy i znikniesz z ulic, chyba, że każę ci na nie wyjść!
Ciężko było
zacząć, kiedy jednak się stało, reszta popłynęła już bez zgrzytów. Szła trzy
kroki za mną. Jak pies na smyczy, ale jej smycz była mocniejsza od rzemieni.
Schwytałem jej wolę na lasso i poddała się praktycznie bez walki. Musiała być
już bardzo słaba. Mimo to, chciałem zobaczyć ją na uwięzi. Sprowadzić do roli
podwórzowego psa. Do sługi idealnej. Stała przed witryną sklepową, kiedy
kupowałem obrożę i smycz. Rzemienie… Niosła je w skostniałych dłoniach drepcząc
za mną wciąż.
Zamknąłem ją w
hotelowej łazience, kładąc na umywalce zegar – dwie godziny. Ani minuty mniej.
Kąpiel bez końca, żeby zmyć z niej jełczejącą ulicę. I kubeł podstawiłem, żeby
wyrzuciła ubrania. Czekałem pijąc jakiś zardzewiały alkohol powodujący
zmarszczki nawet na niebie, a co dopiero na podniebieniu. Padało. Zupełnie,
jakby pogoda asystowała moim zamiarom i starała się odebrać resztki tlącej się
gdzieś głęboko w ukryciu nadziei, że może stal się cud i trafiła los na
loterii. Uchyliłem drzwi łazienki i wrzuciłem do środka skórzane rzemienie.
Obrożę nabijaną ćwiekami. Chwilę później usłyszałem szlochanie – zrozumiała, ze
nie. Że los nie zamierzał kolaborować z nią, a sprzymierzył ze mną, żeby…
Wyszła. Drzwi nie
umiały skrzypieć, ale gdyby się nauczyły wydałyby jęk, jakich nie słyszeli
żywi. Wyszła. Nago, na kolanach. Na szyi miała zapiętą obrożę, a smycz wiła się
obok niej grzęznąc w dywanie salonu. Deszcz z rozkoszy doznał jakiegoś
paroksyzmu, szaleństwa, oberwania chmury, atmosferycznego orgazmu, bo zagłuszył
płacz kobiety zmierzającej w totalną niewolę. Zbędne łzy nie chciały ciec po
policzkach wystarczająco już umęczonych. Głowa wpadła między ramiona – to
koniec. Ostatnia iskra zgasła. Teraz była już moja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz