Leżę. Otoczony całunem niezrozumienia, obcości, nici
pełnych kolców, jadu i bezinteresownej nienawiści. Leżę i niespiesznie
dojrzewam. Przecież bezzasadnie nie leżałbym tu. Muszę mieć jakiś powód,
chociaż nie do końca rozumiem ideę. Nikt mnie nie zapytał, czy chcę… Spakowany,
skrępowany doskonalej od egipskiego faraona dojrzewam w sosie własnym. Cuchnę.
Strachem i niepewnością. Kałem.
Pogrążam się w myślach, bo na więcej mnie nie stać.
Członki sztywne od bezruchu zatracają mięśnie i tkankę tłuszczową, kto wie, czy
nie skórę. Żyję jednak, i chyba już za to powinienem być wdzięczny. Bo
oczywistym nie było, że przetrwam spętany w elastycznym toboganie, jaki dzieli
mnie od życia. Nawet lamentować nie mogę, bo usta pełne jedwabnego knebla.
Kokon owadzi. Gniazdo-dom. Inkubator zapewniający samotność do medytacji
głębszej, niż dana była Buddzie, czy bezimiennym eremitom. Trwam. Uszy rozsadza
mi własne tętno monotonnie skarżąc się alfabetem morsa:
- Ti-ti-ti-ta – znaczy Victoria.
A potem znów i znów, gdy każdy oddech boli, skurcze i
wściekłość na wszystko, co mnie otacza zaczyna przeradzać się w nienawiść. Nie
sądziłem, że tak blisko mi do kwintesencji nienawiści. Cuchnące płyny
opuszczają ciało – nie potrafię powstrzymać. Materiał skafandra barwi się, ale
nikt nie reaguje. Zapewne - dobrze, bo mógłby być padlinożercą, któremu
najgorszy smród zda się ambrozją. Dojrzewam. Wsobnie czuję to. Dojrzewanie ma
jakiś związek z coraz bardziej wątpliwym zapachem. Trzeba zgnić, by dorosnąć?
Ohyda! Może tego trzeba, żeby jedwabne szwy puściły?
Usiłuję natężyć mięśnie – te, których istnienie
podejrzewam i inne, dojrzewające poza zmysłami, w cieniu mojej niewrażliwości. Chce
mi się kląć, jednak kląć, kiedy nikt nie usłyszy, to jak pluć sobie w gębę –
kompletnie bez sensu. Walczę. Aspiruję do życia. Wzrok, nieużywany od dawna ćmi
się mgłą i podnosi z pamięci wspomnienie ekslibrisu zapomnianego rzeźbiarza –
wygra najsilniejszy!
Myśl osłabia moją wolę. Bo niby czemu miałbym być to
ja? Nie ma lepszych? Pachnących francuskimi perfumami, albo irlandzką whiskey
pędzoną pośród październikowego wrzosowiska pośród nowiu? Skąd ktoś taki, co
nawet nie potrafi wyjść za potrzebą, miałby stanowić o przyszłości? Szarpię
się, myśli galopują niczym kogut, który właśnie stracił głowę na pieńku. Kokon
poskramia emocje, łagodzi lepiej niż potrójne zawieszenie zapewniające kierowcy
TIR-a jazdę bez przesadnych uniesień.
Noc przerywa krzyk. Czarny ptak zerwał się pośród
nocy, albo dniem gwałtu zaznał i salwował się ucieczką, altruistycznie
uprzedzając pobratymców, że „Chodu! W nogi, kto żyw chce pozostać!” Mój
sentymentalizm pragnie myśleć, że był to klucz żurawi, dzikich gęsi, niechby
dywanowy nalot szpaków na ogródki działkowe w przededniu zbiorów czereśni, ale
nie!
Krzyk trwa i jest nieosiągalny wzrokiem. Turban
spowijający moje jestestwo jest nieubłagany. Filtruje nawet odgłosy, by nie
pokaleczyły delikatności. Łuszczę się, linieję, zrzucam skórę jak wąż, ale nie
raz, a piętnaście – krok za krokiem i wciąż. Może mijają sekundy, a może epoki?
Nie wiem. Ginę w dywagacjach, w arsenale pełnym niedopowiedzeń i niejasności.
Kim mam być? Czym? Pokarmem dla glonów? Bakterii? Mam skruszeć na miazgę?
Nawozem przyszłości ma stać się, jak padłe drzewo w deszczowym lesie?
Krew zalewa mi oczy – nie mogę dłużej. Odpowiadam na
potępieńczy krzyk kruka. Kto raz go usłyszał, ten wie. Demonowi nie trzeba słów.
Innym niech wystarczy, że paroksyzm czarnego skalpela przedarł się przez nici.
Pękł jedwab… Wreszcie! Ostrożnie wychylam głowę.
Ciekawość gna mnie do tego, co dotąd było zakryte. Do
dzisiaj, chcącego stać się czymś innym,
niż eony minione. Grzeszę delikatnością. Nie umiem mieć twardej skóry, bo dotąd
nie miałem powodu. Teraz mam. Świat nie jest łagodny, jak wątek z jedwabiu.
Jest szorstki, chropawy i zmienny. Patrzę wciąż większymi oczyma zarastającymi
mgłą łez. Nie potrafię patrzeć. Jeszcze nie umiem. Ale bardzo chcę.
Pode mną światy… Trzy, dziewięć, pięćdziesiąt siedem.
Miliardy światów. Kosmos rośnie wraz z ostrością widzenia. Chcę się skupić na
jednym z nich, ale wybucha pod wpływem mojej ciekawości.
Kiedy spopieliłem piętnasty, dotarło do mnie –
przepoczwarzyłem się ostatecznie. Przestałem być pokarmem pasożytów. Zostałem
ich królem. Drapieżnikiem, pośród krów! Nadwornym kucharzem, biorącym świat we
władanie. Obżarte bestie niezliczonych padlinożerców błogosławiły mnie do przesytu
zaśnięcia, a potem, kiedy oddech im wrócił, plotły nici bez końca. Uwodziły,
roiły się, albo snuły miłosne zaklęcia. Żeby się udało…
Trudno było uwierzyć w myśl, kiedy znosiło się
upokorzenia tak długo. Ale – wreszcie byłem ponad. Ponad wszystko i samym
zauważeniem zmieniałem czas teraźniejszy w zakamieniałą przeszłość, albo w
senną marę. Mogłem, umiałem, nie wiedziałem jak optymalnie korzystać. Nie
znałem żadnych granic. Mięśnie wiotkie, lecz myśli jak powrozy – napęczniały,
stężały i miały gibkość fortepianowych strun. Teraz mogłem. Wszystko!
- Czyżbym był Bogiem?
Pobłażliwie zerknąłem na swoje pastwiska. Wiele ich,
trudno zliczyć. A wszędzie dojrzewają barany, jedwabniki spętane brakiem wiary.
W osnowie sieci, w niewoli… Mogę strącić każdego, każdego mogę łaskawie
zachować. Ze szczęścia popuściłem i strumień wrzącego moczu opowiedział moim
udom przyszłość domniemaną. Mógłbym zapomnieć. Chyba.
Usłyszałem trzask pękającej nici. Znów? Skąd?
Przecież już jestem na zewnątrz. Gdzieś tam, pomiędzy światami błękitu i srebra
są światy rude, całkiem czarne, albo kompletnie niepojęte barwą. Gdzieś pośród
nich, na czymś zbyt małym na wielkość wszechświata zrodziło się
nieprawdopodobieństwo. Sponad kokonu wyglądały już ciekawskie oczęta głodne
wszystkiego, choć jeszcze nie widzące obrazu. Im wszystko było nowe.
- Ależ on nienawidzi – pomyślałem, zanim położył na
mnie wzrok.
Potem? Przestałem myśleć, gdyż zerknął właśnie na
mnie. Ostatni raz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz