piątek, 4 grudnia 2020

Ewolucja.

 

Leżę. Otoczony całunem niezrozumienia, obcości, nici pełnych kolców, jadu i bezinteresownej nienawiści. Leżę i niespiesznie dojrzewam. Przecież bezzasadnie nie leżałbym tu. Muszę mieć jakiś powód, chociaż nie do końca rozumiem ideę. Nikt mnie nie zapytał, czy chcę… Spakowany, skrępowany doskonalej od egipskiego faraona dojrzewam w sosie własnym. Cuchnę. Strachem i niepewnością. Kałem.

 

Pogrążam się w myślach, bo na więcej mnie nie stać. Członki sztywne od bezruchu zatracają mięśnie i tkankę tłuszczową, kto wie, czy nie skórę. Żyję jednak, i chyba już za to powinienem być wdzięczny. Bo oczywistym nie było, że przetrwam spętany w elastycznym toboganie, jaki dzieli mnie od życia. Nawet lamentować nie mogę, bo usta pełne jedwabnego knebla. Kokon owadzi. Gniazdo-dom. Inkubator zapewniający samotność do medytacji głębszej, niż dana była Buddzie, czy bezimiennym eremitom. Trwam. Uszy rozsadza mi własne tętno monotonnie skarżąc się alfabetem morsa:

 

- Ti-ti-ti-ta – znaczy Victoria.

 

A potem znów i znów, gdy każdy oddech boli, skurcze i wściekłość na wszystko, co mnie otacza zaczyna przeradzać się w nienawiść. Nie sądziłem, że tak blisko mi do kwintesencji nienawiści. Cuchnące płyny opuszczają ciało – nie potrafię powstrzymać. Materiał skafandra barwi się, ale nikt nie reaguje. Zapewne - dobrze, bo mógłby być padlinożercą, któremu najgorszy smród zda się ambrozją. Dojrzewam. Wsobnie czuję to. Dojrzewanie ma jakiś związek z coraz bardziej wątpliwym zapachem. Trzeba zgnić, by dorosnąć? Ohyda! Może tego trzeba, żeby jedwabne szwy puściły?

 

Usiłuję natężyć mięśnie – te, których istnienie podejrzewam i inne, dojrzewające poza zmysłami, w cieniu mojej niewrażliwości. Chce mi się kląć, jednak kląć, kiedy nikt nie usłyszy, to jak pluć sobie w gębę – kompletnie bez sensu. Walczę. Aspiruję do życia. Wzrok, nieużywany od dawna ćmi się mgłą i podnosi z pamięci wspomnienie ekslibrisu zapomnianego rzeźbiarza – wygra najsilniejszy!

 

Myśl osłabia moją wolę. Bo niby czemu miałbym być to ja? Nie ma lepszych? Pachnących francuskimi perfumami, albo irlandzką whiskey pędzoną pośród październikowego wrzosowiska pośród nowiu? Skąd ktoś taki, co nawet nie potrafi wyjść za potrzebą, miałby stanowić o przyszłości? Szarpię się, myśli galopują niczym kogut, który właśnie stracił głowę na pieńku. Kokon poskramia emocje, łagodzi lepiej niż potrójne zawieszenie zapewniające kierowcy TIR-a jazdę bez przesadnych uniesień.

 

Noc przerywa krzyk. Czarny ptak zerwał się pośród nocy, albo dniem gwałtu zaznał i salwował się ucieczką, altruistycznie uprzedzając pobratymców, że „Chodu! W nogi, kto żyw chce pozostać!” Mój sentymentalizm pragnie myśleć, że był to klucz żurawi, dzikich gęsi, niechby dywanowy nalot szpaków na ogródki działkowe w przededniu zbiorów czereśni, ale nie!

 

Krzyk trwa i jest nieosiągalny wzrokiem. Turban spowijający moje jestestwo jest nieubłagany. Filtruje nawet odgłosy, by nie pokaleczyły delikatności. Łuszczę się, linieję, zrzucam skórę jak wąż, ale nie raz, a piętnaście – krok za krokiem i wciąż. Może mijają sekundy, a może epoki? Nie wiem. Ginę w dywagacjach, w arsenale pełnym niedopowiedzeń i niejasności. Kim mam być? Czym? Pokarmem dla glonów? Bakterii? Mam skruszeć na miazgę? Nawozem przyszłości ma stać się, jak padłe drzewo w deszczowym lesie?

 

Krew zalewa mi oczy – nie mogę dłużej. Odpowiadam na potępieńczy krzyk kruka. Kto raz go usłyszał, ten wie. Demonowi nie trzeba słów. Innym niech wystarczy, że paroksyzm czarnego skalpela przedarł się przez nici. Pękł jedwab… Wreszcie! Ostrożnie wychylam głowę.

 

Ciekawość gna mnie do tego, co dotąd było zakryte. Do dzisiaj, chcącego  stać się czymś innym, niż eony minione. Grzeszę delikatnością. Nie umiem mieć twardej skóry, bo dotąd nie miałem powodu. Teraz mam. Świat nie jest łagodny, jak wątek z jedwabiu. Jest szorstki, chropawy i zmienny. Patrzę wciąż większymi oczyma zarastającymi mgłą łez. Nie potrafię patrzeć. Jeszcze nie umiem. Ale bardzo chcę.

 

Pode mną światy… Trzy, dziewięć, pięćdziesiąt siedem. Miliardy światów. Kosmos rośnie wraz z ostrością widzenia. Chcę się skupić na jednym z nich, ale wybucha pod wpływem mojej ciekawości.

 

Kiedy spopieliłem piętnasty, dotarło do mnie – przepoczwarzyłem się ostatecznie. Przestałem być pokarmem pasożytów. Zostałem ich królem. Drapieżnikiem, pośród krów! Nadwornym kucharzem, biorącym świat we władanie. Obżarte bestie niezliczonych padlinożerców błogosławiły mnie do przesytu zaśnięcia, a potem, kiedy oddech im wrócił, plotły nici bez końca. Uwodziły, roiły się, albo snuły miłosne zaklęcia. Żeby się udało…

 

Trudno było uwierzyć w myśl, kiedy znosiło się upokorzenia tak długo. Ale – wreszcie byłem ponad. Ponad wszystko i samym zauważeniem zmieniałem czas teraźniejszy w zakamieniałą przeszłość, albo w senną marę. Mogłem, umiałem, nie wiedziałem jak optymalnie korzystać. Nie znałem żadnych granic. Mięśnie wiotkie, lecz myśli jak powrozy – napęczniały, stężały i miały gibkość fortepianowych strun. Teraz mogłem. Wszystko!

 

- Czyżbym był Bogiem?

 

Pobłażliwie zerknąłem na swoje pastwiska. Wiele ich, trudno zliczyć. A wszędzie dojrzewają barany, jedwabniki spętane brakiem wiary. W osnowie sieci, w niewoli… Mogę strącić każdego, każdego mogę łaskawie zachować. Ze szczęścia popuściłem i strumień wrzącego moczu opowiedział moim udom przyszłość domniemaną. Mógłbym zapomnieć. Chyba.

 

Usłyszałem trzask pękającej nici. Znów? Skąd? Przecież już jestem na zewnątrz. Gdzieś tam, pomiędzy światami błękitu i srebra są światy rude, całkiem czarne, albo kompletnie niepojęte barwą. Gdzieś pośród nich, na czymś zbyt małym na wielkość wszechświata zrodziło się nieprawdopodobieństwo. Sponad kokonu wyglądały już ciekawskie oczęta głodne wszystkiego, choć jeszcze nie widzące obrazu. Im wszystko było nowe.

 

- Ależ on nienawidzi – pomyślałem, zanim położył na mnie wzrok.

 

Potem? Przestałem myśleć, gdyż zerknął właśnie na mnie. Ostatni raz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz