Pan
z wiaderkiem zdążył już wypocić na koszulce całkiem zgrabny żabocik, a pani w
żałobie dopiero ruszyła dostojnym kłusem, żeby i jej między piersiami popłynęła
strużka potu, która ma jakiś tajemniczy związek z wytapianiem tłuszczyku,
nadającego ludziom kształt przyjemnie obfity, obły i sugerujący długotrwały dostatek.
Trzmiele beztrosko zapylały fioletową łąkę, pełną koniczyny, wyki ptasiej i
ostów, ignorując niedojrzałe mirabelki, czy jeżyny. Okulały pies ciągnął się za
swoim panem kolebiąc bioderkami, niczym stary bosman wracający po upojnej nocy z tawerny na
macierzystą jednostkę. W gęstych, łaskawie cienistych koronach drzew kłóciły
się sroki, rechocząc obrzydliwie. Mijam dęby zasiedziałe na skraju kocich łbów od
tak dawna, że aby je objąć, musiałbym rozmnożyć się do trójcy (niekoniecznie
świętej). Jedyne dwa samochody słyszalne z daleka musiały oczywiście nadjechać
wtedy, kiedy chciałem zmienić chodnik na równoległy, pozostając w zgodzie z
prawami Murphy’ego, że jeśli cokolwiek może pójść źle – na pewno źle pójdzie.
Podnoszę szyszkę, z nadzieją, że nie była przedmiotem zainteresowania psich
zastępów. Ma przyjemnie zamszową barwę – widać, że ledwie spadła, chociaż nie
dostrzegam obok żadnej sosny. Nie spadła z jesionu przecież? Bóg by na to nie
pozwolił!
Dla mnie genialny tekst/opowieść. Bóg przenosi skały więc z szyszkami też sobie poradzi (jak widać). No i ta pani co ruszyła kłusem... - jak malowana! I wszystkie inne taneczne słowa układają się pięknie.
OdpowiedzUsuńcieszę się, że znalazłaś coś do czytania.
Usuń