Chciałem ukraść ci ziemię. Tak, tę, za twoim
rodzinnym domem, co wspina się na szczyt wzgórza, z którego widać całą kotlinę,
a jeśli słońce pozwoli, to objawia nawet zagraniczne szczyty, wspinające się wyżej
niż wszystko co nasze. Słucham polityków, jak grzmią że powinniśmy chwalić
własne, że przed oczami warto mieć i wesprzeć to, co rodzime. Niegłupie są w
tym, choć intencje mają podłe, bo myślą, że ćwoki nie sprawdzą, co biorą od
sąsiada zza miedzy, a co od Niemca, albo innego Francuza. Głupimi łatwiej
rządzić i manipulować – teraz rozumiem to lepiej, niżby proboszcz z ambony
wyjaśnił w Wielką Niedzielę łajając palcem niepokornych!
Rozum miałem schowany nieopodal – w rozporku. I
myślałem że ty też, ale ty byłaś mądrzejsza i wolałaś pod prysznicem realizować
zakazane sny, kiedy ja… Żebrałem o każdy skrawek materiału, który miałaś na
sobie – ich dla odmiany kraść nie chciałem – marzyłem że sama zapomnisz, że ja
zapomnę, że zgniją szmaty pod krzakiem tarniny, albo pod młodą sosną, nim zawładnięci
młodością opamiętamy się, skryci strzechą siwych włosów, albo i dzień później.
Chciałem ukraść ci ziemię. Twoją, a raczej twojego
dziadka, który wciąż żył, mimo ogólnoświatowego niepokoju, mimo biedy klęsk
nieurodzaju, albo knowań sołtysa, patrzącego na okolicę ponad brzuchem urosłym
na przewlekłej niegodziwości. Nie umiałem wymyślić, jak to zrobić, żebym bez
wstydu mógł potem wejść do sklepu GS na skraju wioski i poprosić o papierosy,
albo „Żytnią” – na borg, na zeszyt na uśmiech szczerbaty, albo kredyt do
pierwszego czy dziesiątego, bo wtedy ZUS-em, rentą po bolszewickim dziadku
zasili mój krwiobieg listonosz, z torbą, która zapomniała już, kiedy ostatni
raz przeszła kurację odmładzającą w tajskim salonie masażu, czy innym egzotycznym
SPA.
Wymyśliłem, że ukradnę tę ziemię, wraz z tobą.
Brzydką, zaniedbaną, brudną. Że się z tobą ożenię pomimo, a ty, łaskawie
zdechniesz, nim zauważysz, że na zabawach w świetlicach OSP, w każdej z okolicznych
wiosek mam inną, piękniejszą, wobec mnie otwartą jak ugotowały małż na
perwersje tak wyuzdane, że nie pozwalają chłopakom z sąsiedztwa nawet myśleć o
podobnych. Łudziłem się, że ty też pozwolisz mi na wszystko, a nawet więcej,
ale byłaś tak skamieniała, że samo wspomnienie bliskości innej niż duchowa
wywoływało u ciebie torsje.
Widywałem cię klęczącą pod płotem, gdy rzygałaś na
sztachety, choć wypiłaś mniej niż córka sołtysa, która pierwszy kieliszek
samogonu połknęła, gdy miała trzynaście lat – aż tyle ją sołtys Bronek utrzymał
w ryzach niewinności, lecz teraz klnie nawet w kościele, bo nim Ola skończyła
siedemnaście lat, miała już drugie dziecko w brzuchu, a każde z innym niepewnym
własnego udziału darczyńcą.
A ja tylko chciałem, żeby miedza między naszymi
dziadkami pokryła się jednym plonem, a nie tylko chabrami i ścieżką dla zajęcy.
Brzydziłem się ciebie, lecz łapczywość idei nie dawała mi spać. Wziąłem cię –
pamiętasz – niemal siłą wlałem ciebie szklankę „księżycówki”, mówiąc, że to
irlandzka wódka starsza od nas oboje. Więcej wyrzygałaś w sztachety niż
wypiłaś, ale, nim skończyłaś, zdążyłem unieść ci kieckę…
Krzyczałaś, jak krzyczą wszystkie pijane nastolatki,
ale już miałaś zaszczane majtki tam, gdzie kończą się uda. Ja ryczałem radość
spełnienia. Młodość potrafi wytrysnąć spontanicznie – wystarczy, że ktoś obok
powie słowo „cycek”, czy „dupa” i niewiele więcej już trzeba! Pamiętam, jak
wracałem ze szkoły i pijany Gienek mieszkający trzy domy dalej powiedział do
starej Stefana – ty wredna cipo! A ja zlałem się w gacie i zanim zasnąłem
jeszcze trzy razy musiałem wziąć w dłoń własną zuchwałość, nim ostatecznie poległa…
Jedno słowo starczyło, a teraz rzygałaś pod płotem i chociaż byłaś najbrzydsza
we wsi, to jednak miałaś dupsko wypięte ku mnie… Jezu! Sam widzisz, że sił nie
miałem w sobie wcale, a jeszcze ta ziemia pachnąca oczekiwaniem, która wspinała
się ku Twemu Majestatowi… musiała być moja – ziemia i ona z tyłkiem, który
dotąd nie zaznał jurności.
Płakałaś, klęłaś, wzywałaś Wszystkich Świętych.
Daremnie. Widocznie oni też pragnęli, albo patrzyli na nasz REAL, jak patrzy
się na filmy pornograficzne, aby ulżyć cierpieniom samotności. Cuchnęłaś
samicą, chociaż krzyczałaś, że ty nigdy i nikomu, a ja nie nadążałem łykać
śliny. Paskudne. Dla ciebie i dla mnie. Gdy teraz myślę, w jakiej musieliśmy
być gorączce – nie mogłaś się zgodzić przed ślubem, bo tak cię chowali, a ja
nie mogłem cię poślubić, nim skosztowałem. Rzygałaś, kiedy oświadczyłem się
tobie, sięgając członkiem między uda drżące ze strachu, bo północ ledwie wybiła
czarownice dopiero się wzbiły na miotłach, a kościelny mijał nas idących ku
rodzicielskim domom i upominał, że młodość płata niecne figle, jakich proboszcz
rozgrzeszyć nie może wobec Pana.
Potem… Potem rosłaś. Szybciej od ciast twojej mamy, szybciej
od dumy z ojca, któremu czapkowali po wsi nawet ci z przysiółków. Czekałem,
ciągle gotów by powtórzyć, jeśli będzie mus, ale ty uwierzyłaś za pierwszym
kopem że możesz się podobać. Głupia! Ja tylko ziemi chciałem, a ty byłaś
ostatnią deską ratunku. Niech spadnie na młodzieńcze fascynacje i potrzeby
dojrzewającego organizmu. Rozumiem i myślę, że ty też powinnaś. Chłopak
potrzebuje uwolnić się od nadmiaru emocji, a jeśli nie ma z kim – skazany zostaje
na autodestrukcję. Nawet ty byłaś lepszą alternatywą. A kiedy wypięłaś pośladki
bledsze od księżyca i zawyłaś pieśń głodnej wilczycy prowadzącej stado na
żerowisko… Szaleństwo jest bezpłciowe – daliśmy się ponieść oboje, choć ja
ostygłem szybciej – na szczęście dla ziemi, bo twój ojciec dostał spazmów, gdy usłyszał,
czyje brzemię nosić będziesz i zdechł nim omłócił pszenicę.
- Skurwysyn! Mógł dla mnie choć tyle zrobić!
Na pogrzebie udawałaś, że nażarłaś się zielonych
gruszek, ale wiedziałaś ty i matka też, że nosisz w sobie nowe życie – moje, bo
poza mną nikt nie miał odwagi się do ciebie zbliżyć. Byłaś szpetna i ciągle miałaś
Boga-Ojca u boku, a ja byłem ledwie wioskowym głupkiem. Matka chciała cię
połajać za rozwiązłość, jednak szczęśliwie stałem obok – dostała w twarz, nim
jej obeschły łzy po sołtysie! Trzy razy. Na odlew. Więcej nie zniosłaby chyba,
a i tak klęczała na polepie przed kuchnią i dopiero stanowcze słowa skłoniły ją
do wstania:
- Rosołu nam ugotuj głupia, bo inaczej wnuka
zagłodzisz!
Spazmy nosiły ją, ale rosół potrafiła ugotować.
Kurewsko dobry! Przyprawny, nieoczywisty. Siorbałem wrzątek, z domowym
makaronem i wspominałem ojca. Ten, to dopiero był kozak! Uczył mnie miłości do
ziemi. Od kiedy skończyłem sześć lat – lał mnie na potęgę, poniżał i wiecznie
powtarzał:
- Na gospodarstwie być może tylko jeden gospodarz.
Jak ci się nie podoba, wypierdalaj na swoje! U mnie mieszkasz, więc porządek obowiązuje
po mojemu. I twoje zdanie liczy się tyle, co kurze łajno pod stodołą!
Głupi nie byłem, więc szybko zrozumiałem. Ojcowizny
czekać, przy tak jurnym buhaju? Niedoczekanie. Chciałem iść na swoje, nim siwe
kłaki wytrysną na moich skroniach, czy brodzie. A on zdawał się być wiecznym.
Musiałem zdobyć ziemię, a twoja była najlepszą we wsi, choć ciut zaniedbaną. Za
mało parobków, pokurczy, bękartów, nierobów smaganych biczem nadzorcy. Jak
mogłaś być tak tłustą na tak źle zarządzanym folwarku? Ojciec w piwnicy chował
skarby po Napoleonie? Wy nawet piwnicy nie mieliście, ino ziemiankę na kartofle
i cebulę.
Teściowa pomstowała i pełna była nienawiści w
pierwszą noc po pogrzebie, więc przylałem jej lepiej, niż lał ją jej były mąż. Wreszcie
poszłaś spać, zmęczona ciężarem potomka i ogromem obowiązków, a ja, chwiejnym
krokiem, poszedłem do twojej matki i zerżnąłem ją, jak jej stary nie rżnął od dobrych
trzydziestu lat. Teściowa, niewidzący wzrok zakotwiczyła w madonnie z
dzieciątkiem - obrazie zawieszonym nad wezgłowiem małżeńskiego łoża przez
prababkę, i modliła się żarliwie, kiedy jej pazury wydrapały mi na plecach
bruzdy tak głębokie, że można byłoby zagon kartofli posadzić i cierpliwie czekać
na plony. Nim spać poszedłem kazałem jej gary pomyć po stypie, żeby w kuchni
much nie naleciało, kiedy wstanę na śniadanie.
- Tylko jej nie krzywdź – pośród bladości policzków szeptała,
nim mój członek zwiądł ostatecznie na wdowim ugorze, uprawianym wcześniej ponad
ludzkie pojęcie, a ja kiwałem głową, żeby we śnie nie zaszlachtowała mnie, jak
prosiaka na komunijny obiad. Spałaś gdy wstawałem. Twoja matka krzątała się w
kuchni bo starość nie snu potrzebuje. Wziąłem ją, dla przypomnienia, na
zapiecku, a kiedy gryzła zapaskę żeby cię nie zbudzić, wyjaśniłem jej, że od
dziś JA RZĄDZĘ W OBEJŚCIU!
- Jeszcze – szlochała, choć dupsko miała czerwone od
razów, a w gąszczu łonowym pośród siwizny dojrzewały krople nasienia.
Jadłem jajecznicę z dziesięciu jaj. Na boczku i ze
szczypiorem zerwanym wprost z zagonu obok domu. Jadłem patrząc na wschodzące
słońce i zastanawiałem się, po co tak wcześnie wstałem? Nie zamierzałem się
wstydzić, że zerżnąłem matkę mojej żony, która ciężko dyszy nosząc pod pępkiem mojego
potomka. One, i on też, należały do mnie. Wszystkie. I, co najważniejsze, bo
przecież jedna już jest stara, druga starzeje się każdego dnia – najmłodsza była
moja! Ta, co ciągnie się pod górę i sięga szczytu płaską łąką – od zachodu
ograniczona jest polem pszenicy, a od wschodu amboną, wzniesioną wysiłkiem
połowy wioski żeby polować nocami na dziki – wiadomo każdy ma jakąś uroczystość
rodzinną a dzik szkodę lezie niemożebnie i trzeba go powalić więc niech i
pożytek jakiś będzie i kiełbasy na weselach czy chrzcinach. A i na Zaduszki
dobrze powspominać pogryzając pod domową jałowcówkę kabanos z dziczyzny.
Ziemia była moja. I wszystkie żyjące na niej kobiety.
Podrapałem się po jajach, siedząc w kuchni na miejscu gospodarza. Matka mojej
baby smażyła coś na fajerkach. Czekałem. Cierpliwie, spokojnie – gospodarzowi
nie wypada być pochopnym. Paliłem fajkę, mimo, że drapał w gardło, a słońce
wschodziło tam gdzie mieszkał mój ojciec ze swoimi kobietami… Nie był głupi!
Może nawet odwiedzę go na Wielkanoc z flaszką czegoś zacnego? Niech wie że nie
spłodził mnie daremnie!
- Pragnąłem twojej ziemi… I w dupie mam, że mówią o
tobie źle pod sklepem. Że chowanaś w lodówce, a szparkę masz w poprzek że zez,
piegi i pryszcze na dupie – skąd oni to wiedzą skoro nikt przede mną barchanów
z ciebie nie zdarł pod płotem? Od dziś nikt już ich nie zerwie, choćbym miał
zdechnąć. Jesteś moja! Jak ta ziemia której pragnąłem od siódmego roku życia!
Wiedziony ojcowskim rozumem.
- Ech!
Mocne :P. Nie wiem czy powinnam się śmiać :P. Najgorsze, że działy się różne historie, bo czasem ta ziemia była najważniejsza.
OdpowiedzUsuńskoro wzbudza nie wiadomo co, to śmiech nie zaszkodzi. ludzie nie są oczywiści miesza się w nich wszystko, co tylko się da.
UsuńNiesamowitymi drogami chadza Twoja wyobraźnia!
OdpowiedzUsuńCzyżby inspiracją był pobyt na wsi sielskiej anielskiej?
jotka
nie byłem na wsi od dawna. może pora sobie przypomnieć?
Usuń