Już lipiec, choć na wieszakach w
przedpokoju wciąż wiszą jesienne i zimowe kurtki. To nic, za chwilę będą jak
znalazł. Nie trzeba będzie szukać w brzuchach opasłych szaf, na półkach pełnych
zagubionych wspomnień, szwendających się między czapkami i pojedynczymi
rękawiczkami, trzymanymi na wypadek, gdyby ta druga, ta od pary, raczyła się
znienacka odnaleźć w splocie zdarzeń nieprawdopodobnych i kompletnie
nieplanowanych.
Moja druga połówka już się raczej nie
odnajdzie. Przyduszona ciężkim, cmentarnym kamieniem spoczywa daleko i nie roję
sobie nawet, że znajdzie siłę, by powstać. Próbowałem pójść jakąś wiosenną
nocą, kiedy nikt nie chodzi po cmentarzach i odsunąć choć trochę ten kamień,
ale zbyt ciężki dla mnie. Zapłakałem z kamieniem w objęciach i dopiero pierwsze
promienie słońca osuszyły łzy. Krzyknąłem wściekłość, aż spłoszyłem hieny
cmentarne, rozglądające się za świeżymi łupami. Nie pójdę tam więcej. Nie będę udawał,
że płomyczek świecy zapalonej dwa razy do roku może zdezynfekować ranę i
zaskorupić żal.
Pierwszy brzask majaczył na
widnokręgu, wyciągając z mroku zęby wieżowców szczerzących się głupio donikąd. Śmieciarka
zachłannie pożerała zawartość kontenerów, a poranne ptaki dopiero rozprostowywały
kości i stroiły gardziołka, by zaśpiewać, nim maciejka przestanie pachnieć.
Stałem w oknie. Nieruchomo, jakbym był namalowany dawno temu przez zapomnianego
mistrza pędzla, który umarł z głodu, albo zapił się na śmierć z dala od
wielkiego świata.
Jakiś pociąg zagwizdał – niby z
podziwem, ale wyczułem w tym gwizdaniu niepokój i lekceważenie, więc może tylko
chciałem, żeby lokomotywa uśmiechała się, albo choć zauważyła moją nieruchomą
beznadzieję. Głowa, zmęczona bezmyślnością zaczynała snuć jakieś absurdalne plany, mrzonki
i nadzieje, układać dzień, który dopiero miał przyjść, albo i nie. Po co miałby
to robić? Przecież już lipiec, a od listopada minęło zaledwie okamgnienie.
Jedno, mokre i tak bardzo nieprzychylne. Niepewny rytm wybijany pijanymi
krokami snuł się między żywopłotami, pełen synkop i nierówności, o jakie
potykał się również język idącego, gdy usiłował bełkotać brak rozumu. Może tak
lepiej? On przynajmniej gdzieś idzie.
na to nie ma słów pocieszenia... to trzeba przeżyć, dać sobie czas ... żałoba to proces... przebiega w sposób bardzo indywidualny... odbywa się w czasie, którego nie można przyspieszyć.
OdpowiedzUsuńDobrze jest "wykrzyczeć" swój ból.
trzeba umieć. nie każdego stać na krzyk.
Usuńkrzyk był wzięty w cudzysłów ...
Usuńsą i tac, którym życia brakuje, by zdążyć.
Usuń