Mrówki
wędrowały nagrzewającym się, asfaltowym chodnikiem. Nie mam pojęcia dokąd
zmierzały, jednak szły ławą szeroką na stopę i moja obecność w niczym im nie
przeszkadzała. Minąłem psa, który wyglądał, jak wyprany w wirującym bębnie, bez płynu
zmiękczającego i panią, zdającą się brać rdzawą kąpiel, bo obsypana była rudymi kropkami tak, jakby właśnie wyszła spod piegowatego prysznica. Dwie sroki zaanektowały
balkon, na który od dawna nikt nie wychodzi, lecz mają w sobie jeszcze
wystarczającą nieśmiałość, by uciec, kiedy mimochodem przechodzę obok. Wróble
przeprowadziły zmasowany szturm na szpaler tui i naszpikowały je własnymi, pękatymi
brzuszkami, rechocząc, jakby to była przednia psota. Kątem oka dostrzegam panią
tak posiniaczoną na nogach, że musiała przedzierać się przez deszczowy las – gąszcz niby wilgotny, ale upalny i wycieńczający organizm tak, że już jedna kropla
tłuszczu byłaby szykaną, albo perfidną karykaturą. Z wrażenia nie zdążyłem znaleźć okazu wartego
odnotowania. A był tam zapewne!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz