I znów wieczność trwała ledwie trzy tygodnie, albo
kalendarz był niepełnosprawny i odwijał szczęście z wielkim niesmakiem – kto wie,
czy nie z bólem?
Pierwszy tydzień minął, nim ochłonąć zdołałem. Pachniałaś
kwiatami, które dopiero mieliśmy posadzić w ogródku, przy samej granicy
wszechświata. Że daleko? Miałaś rumieńce na twarzy, za każdym razem, kiedy mówiłem,
że twoja nagość rozświetlić może nawet otchłanie kosmosu i żadna z polarnych
zórz nie potrafi wzejść tak podniecająco.
W drugim pławiliśmy się w ciepłych falach bezludnej
wyspy i żadna perwersja nie była zbyt rozpasaną. Z błyszczącymi oczami
krzyczałaś zuchwale – skosztujmy! Jeśli nie teraz, to nigdy! A potem widziałem,
jak rosną ci oczy, jak drżą wargi, a dusza ucieka zbyt szybko, żebyś zdążyła
chwycić mnie za rękę i powieść na pokuszenie.
Może miałaś rację – stracony byłem i tak. Zapatrzony,
zachwycony i pełen uniesień, które dopiero kluły się w naszych głowach. Młody
facet, to rafineria. Katalizator klęski urodzaju, a jednak potrafiłaś skanalizować
wszystko, co we mnie drżało, zagarnąć, objąć, przytulić i nie uronić ni kropli.
Krzyczałem ponad nieliczne chmury, gdzie fruwają orły w słoneczny dzień –
odpowiadałaś jeszcze wyżej, sięgając gwiazdozbiorów, które migocą wieczorami,
otulając nasze spełnienie chłodem brylantowych iskier.
Trzy tygodnie, niepełne, okaleczone chwilami BEZ, a
przecież wieczność… Bezczasie, kiedy mogliśmy wszystko i nic nie było zbyt
zuchwałe, albo odległe. A kiedy minęły… Świat okrył się nieprzemakalną peleryną
czerni tak intensywnej, że nawet nadzieje żebrały o litość. Całowałem właśnie
paluszki twoich stóp, gdy wydłubywałaś z zębów pestki malin, jakimi
ozdobiliśmy lody waniliowe, barwiące smak leniwego przedpołudnia.
Aż tak się pomyliłem? Ponad moim czołem przepłynęła eksplozja
uderzeniowej fali przemiany materii, a z tą dotąd nie miewałaś najmniejszego kłopotu. Rumieniec, ze
wstydem nic wspólnego nie mający wypłynął ci na policzki. Wystarczyło
drgnienie, żebyś schwytała mój wzrok w toń własnych źrenic, żebyś pochłonęła
bez reszty, wyssała, przenicowała i wypluła to, co niegodne twoich subtelnych jelit.
Wiłem się, niczym dżdżownica na asfalcie podczas
ulewy, ale to zbyt mało na rozgrzeszenie. Wydaleni, jak dzieci i ryby – głosu nie
mają! Łkałem więc bezgłośnie, ty zajęta już przyszłością nie raczyłaś nawet splunąć,
robiąc bezwstydny krok ku przyszłości.
Przyszedł czas umierania. Zapewne potrwa ze trzy
wieczności, jednak łudzę się, że wrócisz, albo inna, rozkosznie cierpliwa wieczność
zerknie przychylnym wzrokiem ku moim niespełnieniom. Może w końcu staną się
wzajemnymi? Umieram, łudzę się, czekam i tęsknię. Niezbyt to męskie, ale dotąd
rady żadnej nie znajduję – ani w sobie, ani w innych niespełnieniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz