Między kroplami
deszczu ledwie mieszczą się najdrobniejsze z owadów, albo te żyjątka, które bez
wody nie potrafią sobie wyobrazić istnienia. Zamykam oczy i widzę wielbłądy,
pijące wodę sierścią, cuchnącą bardziej niż zetlały dywan, który zbyt długo nie
był trzepany a teraz, porzucony w oficynę śmietnika gnije niespiesznie. Jakiś pies
wściekle nie-merda-ogonem, wracają do domu zziębnięte dwie bułki otulone towarzystwem
trzech jabłuszek, zapodziany ptak śpiewa arie daremne, bo trudno uwierzyć że
jakaś samiczka przyleci doń, mimo szarej rzeczywistości nasiąkniętej lepiej,
niż gąbka w kąpieli. Ale śpiewa cudnie – tym piękniej, im beznadziejniej. A
może? Niczym żony powstańców skazanych na Sybir – pójdą za potrzebą serca? Na
chodnikach miękną smrody i zapachy, zakładają frakcje i popadają w mezalianse. Kurczowo
trzymam się resztek rozumu, bo kto chciałby chodzić w tę pluchę siekącą, jak
garść śrutu?
No… ja… chciałem i jakoś nie czuję przesytu. W taki dzień kocha się intensywniej. I tak samo się nienawidzi.
Normalność to konstrukt nieuchwytny bardzo Oku.
OdpowiedzUsuńWyszłabym.
więc wyjdź. a czemu nie?
Usuń