Ściana była
gładka, zupełnie tak, jakby stanowiła naturalną krawędź, po której łamie się
kryształ. Zapewne, w słonecznych promieniach, mogła wydawać się szkłem, albo
polerowanym granitem, lecz teraz mieniła się nieco zmatowiałą plamą bieli.
Gdzieś wewnątrz drzemał demon. Siwy, rozcieńczony niezłomnością kryształu.
Dotknąłem ręką ściany i zadrżałem. Demon powielił mój ruch, jakby chciał się
przywitać…
Czy się
bałem? Wtedy byłem zaintrygowany. Przecież zamierzałem wspinać się właśnie na
tę skałę. Długo podglądałem ją z różnych perspektyw. Wymyślałem drogę, po
której niezdarna, ludzka mucha mogłaby wspiąć się aż po szczyt. Nie wiem, czy
ktoś zdołał pokonać tę ścianę, ale czułem potrzebę, żeby się z nią zmierzyć.
Bez jupiterów, bez kamer i rozgłosu. Ja i ona. Gładka, stroma pochyłość, po
której krople deszczu spadały roztrzaskując się u podnóża. Głaskałem ścianę, a
demon ukryty we wnętrzu powielał mój ruch, jak echo, jak cień.
Wbiłem
pazury w ledwie wyczuwalną rysę – pierwszy krok. Teraz nie ma odwrotu.
Musiałem… Chciałem… Dla siebie chciałem. Tę górę. Już wcześniej zdjąłem buty.
Wiem, że to głupie, ale tę górę trzeba było zdobywać boso. Nie było tu ostrych
krawędzi, ani gołoborzy chcących złamać nogę śmiałkom. Na gładkiej tafli trzeba
było walczyć o chwyt. O rysę, zadrapanie, szczelinę wyczuwalną dopiero wtedy,
kiedy dotknie się jej nagą skórą. Ściana zabierała ciepło. Trzeba było się
spieszyć, zanim stopy stracą czucie. Uniosłem wzrok. Wysoko nade mną unosił się
wierzchołek, wokół którego kipiało niebo stężałe od nocy. Niewidoczne słońce
malowało na stoku zorze w nieprawdopodobnych odcieniach czerni, szarości, czy
zieleni wpadającej w fiolet. Tylko tu można spotkać kolory, których nie odkryły
jeszcze kobiety.
Pod palcami
wyczułem rysę. Zimną, czystą i twardszą od mojej zuchwałości. Wyciągnąłem rękę
wyżej, aby chwycić pęknięcie idące skosem pod górę. Demon powtórzył mój ruch.
Wspinał się w o wiele trudniejszych warunkach, gdyż jego ekspozycja na wysokość
niosła w sobie wątek odchylenia powyżej dziewięćdziesięciu stopni od poziomu.
Jedna, niekończąca się przewieszka. Lecz on, niczym pająk, czy mucha lazł
niezmordowanie. Patrzyłem zdumiony i jednocześnie dumny. Z niego, że taki
zdolny i z siebie, że tak doskonale poznałem skałę, aż potrafiłem wybrać drogę
na niezdobyty chyba szczyt. Demon nie sapał, nie pocił się. Szedł niestrudzenie
korzystając z tej samej ścieżki, co ja. Szczelina urosła i zdawała się być
kominem, wewnątrz którego wygodnie rozparty plecami, nogami czyniłem powolne
kroki, dając dłoniom odpocząć.
Wyżej
szczelina kończyła się. Znów przyszło czepić się rysy. Poziomej. Trawers miał
wyprowadzić mnie na łagodniejszą pochyłość, która doprowadziłaby mnie do
kolejnego pęknięcia w gładkości. Miałem właśnie sięgnąć tej rysy, którą
zaznaczyłem na zdjęciach i uczyłem się jej przebiegu tak, żebym z pamięci mógł
odtworzyć nie tylko kształt, ale i chwyt lewą, bądź prawą ręką. Rzuciłem okiem na
demona – on… Pokręcił głową i zamiast chwycić rysy - skoczył. Wstrzymałem
oddech, czekając aż spadnie z wrzaskiem, aż osunie się po śliskiej ścianie i
stoczy się, jak stacza się kropla wody po zamkniętym w czasie deszczu oknie.
Demon
widział jednak więcej. Wstrzymany oddech szarpał mi płuca, ale patrzyłem, jak
urzeczony. Demon chwycił jakiegoś występu, przegapionego przeze mnie i parł do
przodu, aż zatrzymał się na wąskiej półce, dającej wytchnienie po emocjach
skoku. Jak mogłem przegapić taką trasę. Ten skok dawał nadzieje. Bałem się
przyznać przed samym sobą, że moja trasa była znacznie gorsza. Ryzykowniejsza i
pełna niedopowiedzeń, które miałem rozwiązywać w trakcie wspinaczki. Pozwoliłem
sobie na kilka „być może”, czy „się zobaczy”. Ten występ… dawał zdecydowanie
bardziej realne nadzieje.
Gapiłem się
już nie bezmyślnie, ale z zachwytem, nad talentem demona. A on pokazywał palcem
ciąg dalszy. Malował od wewnątrz cienką kreskę wiodącą na szczyt. Teraz, kiedy
zostawił mi ślad trasa zdawała się być już banalną. Tylko ten skok… Miałem
jeszcze siłę, a brawury nie brakowało mi nigdy. Może do przesady, ale bez niej
nie byłbym tu, gdzie jestem. Demon przyglądał mi się. Nie wiem, czy z zadumą,
czy złośliwością. Może to tylko ciekawość, albo oczekiwanie, aż dołączę do
niego? Widząc, że wciąż nie skaczę, cofnął się i przywarł do ściany na mojej
wysokości. Patrzył mi w oczy zimnym, krystalicznym wzrokiem pełnym wirów i
ciemności. Równie dobrze mógłbym czytać w mgle. Ale i tak ogarnął mnie spokój i
przekonanie, że dam radę.
Demon znów
skoczył i znów chwycił krawędzi. Spiąłem się w sobie i powtórzyłem skok. Za
krótko. Brakło mi dwóch może centymetrów… Gdybym nie zjadł tej kanapki z
ogórkiem, pewnie wystarczyłoby… Dłoń rozciągnięta do niemożliwości pacnęła w
ścianę tuż pod występem. Zanim krzyknąłem demon wyciągnął dłoń, przebił taflę i
chwycił mnie w nadgarstku. Boże! Jaką miał siłę! Jedną ręką zawieszony w szczelinie,
drugą wciągnął na nią mnie… I patrzył z wyrzutem. Kręcił głową z
niedowierzaniem. Chyba zawiódł się na mnie. Szybko pokonywałem wyznaczoną przez
demona ścieżkę, zanim panika skuje mi mięśnie strachem. Przycupnąłem na półce
wskazanej przez demona i ciężko dyszałem. Tu dopiero mogłem obetrzeć pot z
czoła i podziękować.
Znaczy…
Chciałem podziękować, ale demona już nie było na półce. Poszedł wyżej. Czułem,
że mamrocze przekleństwa, kiedy ja mu dziękuję. Wreszcie zatrzaski emocji
puściły i znów byłem gotów. Szedłem szybko. Z takim partnerem można pozwolić
sobie na żwawsze tempo. Demon zdawał się być niezniszczalny. Jego trasą szczyt
wydawał się być już w zasięgu ręki, a oczy ślizgały się po wierzchołku niemalże
widząc ciało na szczycie. Jeszcze tylko kilkanaście minut wysiłku, jedna
szczelina, dwie rysy, parę występów, jedno siodło przełęczy pod szczytem i
kulminacja. Pół godziny. Może mniej. Demon zrobił kosmiczną robotę przecierając
szlak. Szliśmy teraz, jakbyśmy szli miejskim deptakiem. On – krok przede mną,
żebym znów nie zbłądził – prowadził, wskazywał chwyty, pilnował mnie i
niańczył, jakby obawiał się, że zbłądzę znów, tuż przed szczytem.
Wreszcie
mogłem krzyknąć radość! Zdobyłem… Zdobyliśmy szczyt. On chyba bywał tu już
wcześniej, bo nie widziałem po nim emocji, ale jakie emocje można wykryć u
demona, wyglądającego jak kołtun dymu? Siwy, jak opar unoszący się nad
bagniskiem, albo tuman nad płonącym rżyskiem? Siadłem na szczycie i rozglądałem
się ciekawie po widnokręgu. Słońce właśnie wstawało. Kolejny problem. W dzień
nie uda się zejść, bo światło odbijane od kryształu oślepi. Równie dobrze można
byłoby nawlekać nitkę patrząc przez dziurkę w igle na słońce. Widnokrąg mamił
różem, fioletami, pomarańczową smugą. Ciemne, epoksydowane brzuchy chmur prześwietlał
tonią jaśniejącego popielu, albo srebrnej, iskrzącej bieli. Cumulusy nabierały
głębi i kształtów. Spod horyzontu zaczęły wymykać się kształty pejzażu.
Słońce
rzuciło okiem na wierzchołek. Jak każdego ranka chciało pewnie otrzeć się o
szczyt i puścić zajączka gdzieś w stronę odległych, ale już widzialnych luster
stawów. Trafiło na mnie i chyba było zaskoczone moją obecnością, bo skupiło się
tak bardzo, że aż mi się zrobiło gorąco. Co ja mogłem wiedzieć o siłach natury?
Nic! Dopóki tu nie dotarłem, byłem totalnym ignorantem. Tu słońce prześwietlało
mnie. Przeszkadzałem, więc chciało mnie zepchnąć z góry, którą właśnie zdobyłem
z pomocą demona. Obróciłem wzrok, szukając mojego wspólnika. Zdawał się być
speszony i jakiś taki niepewny… Umykał całym ciałem, nie tylko wzrokiem. Potem…
Coś cicho trzasnęło, jakby pękło szkło naprężone ponad miarę. Pękło, a ja…
wlałem się w mikroskopijne pęknięcie, które sunęło w dół przerażająco szybko.
Będzie nowe ułatwienie do wspinaczki – zdążyłem pomyśleć, nim wessało mnie w
głąb skały.
Słońce, gdy
tylko uwolniło szczyt od mojego szaleństwa, powędrowało dalej. Nade mną zastygła
tafla pozostawiając długą, ledwie widzialną bruzdę blizny. Byłem wewnątrz.
Byłem… demonem… On… Przyszedł do mnie i przytulił mnie do siebie tak, że
splątaliśmy się wzajemnie, stając się nierozerwalnym tworem. Na wieczność? Może
jest jakiś sposób, żeby uwolnić się z niewoli kryształu? Może znajdzie się
śmiałek, który nas oswobodzi? Ale kto? Kto wejdzie i nie da się słońcu?
Ślepiec? Na tę wielką, gładką taflę? Nadzieja umiera ostatnia, ale we mnie
chciała umrzeć już teraz. Demon był bardziej wytrwały. Patrzył na mnie tym
kłębem, marsem, czy co tam miał na wysokości czoła i uspokajał mnie. Że
przyjdzie taki dzień… Że pojawi się śmiałek, który nas uwolni.
Super to opisałeś..demony w nas przeszkadzają ale w sumie poakzują na co nas stać.Dobrego dnia
OdpowiedzUsuńwzajemnie. demony czekają, żeby je oswobodzić.
Usuńi przestać sie ich bać a korzystać z lekscji , które niosą:)
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńPonoć "nie ma bardziej żałosnej i pustej istoty niż człowiek uciekający przed swym demonem..."
Przynajmniej według Josepha Conrada:)
Pozdrawiam:)
to można nie uciekać?
UsuńTo można się nie skonfrontować;)?
UsuńPozdrawiam:)
coraz trudniejsze pytania. konfrontacja jest formą interakcji i wymaga czegoś od obu stron. a demon nic, tylko jest. reszta dzieje się już samorzutnie, na życzenie nosiciela.
UsuńPodobno od okoliczności zależy, który demon z nas wylezie...
OdpowiedzUsuńoooo... to jest ich więcej... niedobrze.
Usuń