-
Niełatwy czas – pomyślałem i zapiąłem pasek spodni trzy dziurki mocniej.
Dech
mi zaparło, a z płuc usiłowały wydostać się słowa szpetne, niegodne gładko
ogolonej fizjonomii. Układ pokarmowy alarmował, że już czas najwyższy rozstać
się z zasobami energetycznymi hałdowanymi od wczoraj… Nie byłem gotów na takie
wyzwanie. Może jestem konserwatywny ponad miarę, ale lubię. Po prostu. Lubię
mieć w sobie to i owo, a czasem nawet powspominać, albo odświeżyć pamięć
ciepłym tchem nasączonym w minionych posiłkach. Mam się wstydzić, że uwielbiam
jeść? A za co taka kara? Grzech pierworodny, jakiemu nie da się przeciwstawić
żadnego uzasadnionego argumentu? Urodził się, więc jest winien? Tego co zdołał
osiągnąć i tego, czego nie? Na wymioty zbiera, ale podobnego marnotrawstwa skutecznie oduczał mnie kuzyn – starszy, zasobniejszy i zdecydowanie bardziej doświadczony
przez los. Posługiwał się metaforą, której właściwą wartość odkryłem dopiero po
latach:
-
Alkohol jest zbyt drogi, żeby go oddawać…
Tak
mawiał, gdy ulewało się ze mnie górą, chociaż kres wyporności organizmu zdawał
się być nieosiągalny dla lustra winogron szczepu Cabernet. Kuzyn gardził piwem.
Wódką odkażał się i dezynfekował niechętnie, od czasu do czasu ledwie folgując
higienie osobistej, aby nie doprowadzić do totalnej zguby szlachetnych bakterii pomieszkujących
w organizmie na chwałę nosiciela, ale jednak ulegał presji otoczenia i z obojętnością
godną stoika potrafił przechylić wannę. Niemowlęcą co prawda, ale jednak. Ja…
Cóż, sił nie miałem, żeby przechylić choćby opakowanie większe od ułamka
podstawowej jednostki użytecznej pojemności, czyli pół litra. Nie… Płyny
przyjmowałem z entuzjazmem. Wszystkie prócz mleka i rozgrzanej smoły, dzięki
czemu noszę w sobie tępą świadomość, że wrogów zawziętych nie posiadam zbyt
wielu, albo zeszli do podziemia tak głębokiego, że do dziś nie potrafią się
wynurzyć.
Był
czas, gdy Państwo – moje ponoć, dbało, żebym czczym i próżnym nie bywał, więc
do każdej szklaneczki wmuszał we mnie konsumpcję, czego dowodem bezapelacyjnym
jest, że do dzisiaj wesela zdominowane są przez wujów, o skokowej pojemności
grubo powyżej normy i o skakaniu, to nie tylko mowy nie ma, ale i możliwości –
fizyka protestuje przeciw skokom jednostek tak doskonale wyposażonych i
zestalonych mrocznymi siłami grawitacji z podłożem. Taki wuj, gdyby nie daj
Bóg wykonał skuteczny telemark, gotów byłby zmienić trajektorię planety i wytrącić pobliskie ciała (umownie) niebieskie z ich dotychczasowych orbit, co
wprowadziłoby nieopisany zamęt w teorii Darwina i jemu podobnych. Ewolucja
stałaby się teorią błyskawicznie wymarłą i wyłącznie rewolucyjne zmiany
mogłyby osiągnąć coś na kształt sukcesu.
A
dzisiaj ja i pasek trzy dziurki dosadniej… I to przed misterium obiadu… Pragnę?
Czy ja umiem pragnąć? Czasy takie, że lepiej nie. Może pora przychylnym
wzrokiem zerknąć na piegowaty liść szczawiu? Na kwiat brokułu zielonego nawet
gdy jest dojrzały? Myśl jeży mi nieistniejącą sierść tam, gdzie nikt jej nie
szukał od dawna. Umiem? Chcę? Czyżby? Krzywikiem sprawdzam, czy kubaturą udałem się już
w stronę funkcji wykładniczej, albo bliżej niesprecyzowanej krzywej zwanej
otyłością… Ludzie lubią nadawać nazwy, żeby następnie się ich wypierać. Zmieniać
znaczenie słów, oszukiwać, deprecjonować i kiedy wreszcie się uda, zastąpić
dotychczasowe słowo – nowym. Wcale lepszym, czy doskonalszym, Absolutnie nie
profesjonalnym, ale innym. Takim, z którym dotąd nikt nie walczył. Bo słowa się
zużywają od używania. Tracą znaczenie, wartość, wydźwięk. Tracą wszystko. Umierają,
jak ludzie. Bez nadziei na reinkarnację. Bezpotomnie. Beznadziejnie.
Więc
po co mi zaciskać cokolwiek poza zwieraczem? I jemu wszak folguję od czasu do
czasu, żeby uwolnić magazyny i otworzyć się na nowe doznania. Otwartość jest
domeną młodości, starość skorupieje, zastyga, ukorzenia się i dąży do bezruchu.
Letarg dopełniony śmiercią, której trudno odmówić doskonałości – potrafi trwać
i mieć w nosie upływ czasu. Gdybym ja był czasem, to w obliczu śmierci kląłbym
po kres wyobraźni, że taki paskudny przeciwnik stanął naprzeciw i nic sobie nie
robi z mojej obecności i rygorów, które ustanawiam wszystkim, poza nim.
Jednak zaciskam.
Trzy dziurki. Jutro… jeśli w ogóle będzie, zacisnę cztery. Mój pasek zdaje się mieć
nieskończoną liczbę dziurek, a nawet gdyby kłamał, to nawet tępy rzemieślnik
dorobi kolejne. Ech… Tylko po co… Zapomniałem.
Zaciskanie dziurek nie czynu mniejszymi gabarytów, co wystają ponad...
OdpowiedzUsuńpozbawiasz złudzeń...
Usuńale cierpienie jest rzeczywiste - chodzić zapiętym trzy dziurki za mocno, to pokuta, jakich mało.
Można się choroby jelit nabawić...
Usuńnie znam się wcale na chorobach. i całe szczęście.
Usuń