Wyszedłem z siebie. Niedawno.
Parę lat zaledwie. No… może dwadzieścia. Wyszedłem i wcale mi niespieszno
wracać. Bo i po co? Tam, to już nikogo nie znam i pewnie miałbym kłopot z
funkcjonowaniem. Lepiej mi tu. Pogrążam się w dywagacjach, dygresjach, wątkach
nieistotnych. Nadmiar czasu konsumuję na jałowych dyskusjach z samym sobą.
Dokładnie, jak ten facet, co usiadł pod drzewem i zamierzał spędzić pod nim
wieczność, byle nikt nie przeszkadzał. Inny oddał się obserwacjom wody, a zanim
zdechł, resztką przyzwoitości wyszeptał: panta rhei.
Ja szeptać nie będę. Chyba.
Nie wiem. Może niepotrzebnie się zarzekam? Wielu przede mną było równie mocno
przeświadczonych i zawiodło. Może stać mnie na szept? Na dwa słowa, które
unieśmiertelnią, jeśli nie mnie, to wyobrażenie o mnie? Dałbym sobie w pysk –
znów to robię! Znów uciekam w światy nierealne, w te niedopowiedzenia i
zawieszenia głosu z nieśmiałym, ledwie zarysowanym znakiem zapytania. Jakbym
flirtował i haczyk zarzucał na czyjąś cnotę wielokrotnie już odkurzaną i
przymierzaną całkiem bezwstydnie. Zarzucam? Flirtuję? A może żebrzę o
zauważenie? O chwilę, kiedy czyjeś palce namalują na moim policzku jedno
uczucie inne od obojętności? Jedno, małe zauważenie? Albo cios pozostawiający
zawstydzony, rumiany ślad kilku najbardziej zaangażowanych palców.
Po suficie skradają się
pająki. Ciągną swoje nienasycone brzuszyska i wybałuszają się na świat,
sprawdzając, czy nie widać w nim spełnienia. Wolę nie patrzeć im w oczy. Nie
dać okazji, żeby któryś zahipnotyzował mnie drgawką, gdy potrącać zacznie
struny, by rozśpiewać labirynt nerwów sieci, czekając na odzew śmiertelnie
wystraszonego łupu. Może skamieniałbym, albo w solny slup się zmienił, ku
utrapieniu wielonogiego myśliwego? Czarne punkty w przestrzeni sufitu prowadzą
zawiłą grę. Romans? Partię szachów? Coś prowadzą i najwyraźniej gra je pochłonęła bez reszty. Podobnie jak mnie pochłonął bezruch. Pozwalam entropii
rosnąć. Beze mnie. Radzi sobie znakomicie. Rośnie, obrasta mchem historii,
kurzem wszechwiecznym. I jeśli ktoś odejdzie, to będę nim ja. Nie ona.
Dzień uderza w okna, aż
zaczynają się pocić i płakać. Wyją z bólu, ale czynią to w milczeniu. Słońce
skumulowanym promieniem usiłuje wyciąć w płaszczyźnie swój graf. Ekslibris
niepojęty, w języku tak dawno zapomnianym, że nawet naskalne malowidła znać go
nie mogły. Szyba podzwania, jakby zębami szczękała. Oszołomiona nieznanym
amokiem mucha usiłuje popełnić samobójstwo i wali głową w szkło. Chce pomóc
słońcu? Czy spieszno jej, by spić pot z moich skroni rozognionych? Światło mami
mnie wielością. Pokazuje różnorodność. Kolory, kształty, nienasycenie. Głębię,
jakiej daleko do nocnych mar. Do śmiertelnego paroksyzmu. Pokazuje. Wabi.
Usiłuje zaintrygować, stawia pytania, albo otwiera możliwości. Sprawdza, czy
się kupię na ten blichtr. Na bogactwo. Dla konesera. Uczta, w jakiej można
zatracić się. Życie jest nałogiem. Jednym, wielkim nałogiem, silniejszym od
innych.
Przestrzeń dzieli się na
części. Dzień-noc. Światło-cień. Jest-nie ma. Wszystko ostre, jednoznaczne,
wymagające. Potrzebujące, by stanąć po jednej ze stron, jakby istniały
wyłącznie końce szali, a nie ciągły, wijący się serpentyną szlak pomiędzy
dniem, a nocą. Zły-dobry. Głodny-nażarty. Spełniony-beznadziejny. Wikłam się w
pary przeciwstawne. Jąkam się w wyliczankach. Gruby-chudy. Piekło-niebo. Stare
mięso-świeży czosnek. Razem-osobno. Ja… Ja… Nie ma nic po drugiej stronie. Nie
ma antagonisty, choć każdy stara się nim być. Udaje. Cyniczny się staję, co
niechybnie oznacza starość galarety zamieszkującej czaszkę. Marskość. Rak,
zgorzel gangreny, ostatnią krew, po której już tylko bezpłodność i pobieżność
hedonizmu. Czekam, aż przyjdzie demon, który przez ucho, albo nos wrazi mi
słomkę, w oczodół wepchnie rurkę i wyssie gnijącą już za życia materię. Jak
pająk.
Uśmiecham się z przekąsem.
Mnie? Mnie już tam nie ma. Wyszedłem. Dawno temu. Zamierzam nie wracać. Niech
się skorupa przyda jakiemuś żyjątku. Jakiemuś komuś, może nawet KOMUŚ? Niech
ma, porzuciłem bez żalu i utyskiwań. Nie wrócę. Raczej. A jeśli wrócę, to
przecież pchać się też nie potrafię. Nie wespnę się na kolana lokatora i oczu
mu nie wydrapię. Poszukam pustostanu i zasiedlę go, jak gołębie zasiedlają
strychy, kiedy tylko okno przestanie stać na straży wnętrza i oddzielać go
szlabanem od reszty wszechświata. Wyszedłem. Nie po to, by wracać. Chociaż
czasami myślę, że może… Tylko po co? Do czego? Nostalgia? Tak szybko? Nie ma
mnie parę lat zaledwie… No… może dwadzieścia…
Twoje metafory to coś. Fajnie się czyta. A jak się wyjdzie z siebie to można nie wrócić. Takie ryzyko niestety
OdpowiedzUsuńmożna. ale nie trzeba. chyba...
Usuńraczej mało optymistycznie. rozczarowanie. obrzydzenie nawet i to mi się podoba.
OdpowiedzUsuńobrzydzenie? tekst raczej nie podąża za gnijącym mięsem, albo zachowaniami.
UsuńA niektórzy mówią "zaraz wracam"
OdpowiedzUsuńludzie dużo mówią, a znacznie mniej robią.
Usuń