środa, 1 lipca 2020

Niesmak.


- Patologia – wzrok pań sterczących na parapetach, jak jakieś zmurszałe ze starości gołębie krzyczał na mnie, kiedy opuszczałem lokal mieszkalny zwany domem.

A ja przecież zamierzałem popełnić prozaiczny spacer, jaki zdarzało się popełniać nie tylko mnie, ale i milionom moich przodków. Zasadniczo – powinienem być dumny z siebie, bo moje drzewo genealogiczne sięgało początków stworzenia – w innym razie byłbym wyłącznie mrzonką i urojeniem cierpiących na jakąś wyrafinowaną chorobę psychiczną powołującą do życia niebyt. I to w tak nikczemnym opakowaniu, w jakie wyposażyli mnie protoplaści, mieszając w tyglu wieków to i owo. Wolę nie zaglądać im do alkowy, więc drzewa nie wyposażałem w szczegóły typu data poczęcia, tudzież śmierć często nagła. Ba! Wolałem w ogóle wymazać z pamięci wszystko, co dziadek Stefan mówił, a co dopiero czynił. Nie czułem się zobligowany nosić świadectwo wieków na karku i tarczę herbową na plecach. Syzyf jestem, czy co? Wygodniej mi było z rękami w kieszeniach.

Wyszedłem więc, co nie było moim skromnym zdaniem żadnym wiekopomnym osiągnięciem, ale te wszystkie pomarszczone meduzy i bazyliszki usiłowały przeprowadzić na moim sumieniu pospieszny proces krystalizacji, więc przeskakiwałem co żarliwsze klątwy i słowa niegodne wzmianki. Ręce mi drżały, jakbym własnym gardłem osuszył piwniczkę dziadka Stefana, ale Bóg świadkiem, że dziadzio poradził sobie nie czekając wnuka. Pępkowe pił aż do śmierci wątroby i uczcił w ten sposób pierwszy krzyk ojca. Nie powiem – ojciec lingwistą stał się błyskawicznie. Prócz ojczystego opanował łacinę z przedmieścia, nim nauczył się rachować jednocyfrowe słupki. Dopiero, kiedy cukierki i owoce zamieniono na walutę (dowolną) sztuka rachowania przestała być wiedzą tajemną zamkniętą szczelnie poza zasięgiem świadomości ojcowskiej.

Ścigany gorącem wypalającym mi sierść na grzbiecie dokładniej, niż laser radzi sobie z depilacją wzgórków łonowych, pomknąłem na tej fali jak sirocco, choć nieco mniej wytrwale. Wszak nie musiałem przebyć morza, a zaledwie pas ziemi niczyjej, żeby osiąść łagodnie gdzieś w staromiejskich kazamatach zamienionych na lokal z wyszynkiem. Po drodze nieśmiało planowałem zadbać o szczyptę kultury, więc spacer promenadą, może jakiś niezobowiązujący flirt z turystką zza rzeki, będącej w najgrubszym miejscu graniczną, względnie kontestowanie panoramy z drugiej strony tej samej rzeki, która tutaj po obu brzegach chełpiła się identycznym hymnem. Moim skromnym zdaniem niewiele się na drugim brzegu zmieniło od czasów, kiedy Kopernik był łaskaw uszczknąć co nieco z dobrostanu tubylców. Szczęśliwie nie poszedł śladem Cagliostra i raczył oddać ducha i nie nęka współcześnie żadną wymuszoną daniną.

Nogi miałem rozpuszczone jak dziadowski bicz, więc spowolniłem nieco, żeby przystojniej promenować i epatować wdziękiem ewentualne łanie o imionach brzmiących jak nazwy haubic, czy moździerzy. Włos szczęśliwie opuścił mnie już dawno i nadmiarem nie grzeszyłem, więc pot bezwstydnie spłynął nie mając się czego uchwycić, a wiatr wylizał resztki do sucha. Spacer. Smakowałem to słowo, jakbym degustował unikalne wino ze starofrancuskiej stajni, szykowane na specjalną okazję, albo koniec świata. Mijałem tych, którzy delektowali się winem zdecydowanie młodszym i tańszym o budżet netto wojewódzkiego miasta na rok bieżący. Jakieś psy i dzieci pospołu ganiające piłkę czy patyk, mamusie zapatrzone w nie i w nich, więc przemknąłem niepostrzeżenie, jak dłoń kieszonkowca w tłocznym tramwaju. Uniosłem widzenia banalne, choć piękne w swojej prostocie. Smoczki nurzające się w kurzu parkowej alei, pampersy pełne dojrzałej treści, trawniki nasycone wcale nie mniej, pnie drzew nasiąknięte pospiesznie trawionym winkiem. Poczułem niemal fizyczne pragnienie, by dołączyć do tej fekalnej rozpusty, wspominając starowinkę podciągającą skraj kiecki razem z falbanami tłuszczu, żeby zdeponować pod krzakiem nawóz na najbliższą kadencję samorządu. Może nawet we współpracy z nim, albo sponsorowana przez siły ekologicznie zielone, więc nie zżymałem się, tylko pogratulowałem obowiązkowości i poszedłem tam, skąd wiał wiatr – nie byłem skrytosamobójcą.

Nauka nie poszła w las. Dzisiaj powieliłem sprawdzone wcześniej postępowanie, czym przyśpieszyłem niechybny koniec. Znaczy dotarłem do celu nie odnotowując strat własnych, choć zysków niestety również. Żadna z obcoimiennych pań nie raczyła zerknąć na mnie wzrokiem wystarczająco pobłażliwym, żebym ośmielił się dać głos. Samopas wystrzelony w miejską przestrzeń pokonałem dzielącą mnie od celu parabolę i wylądowałem zacnie pośrodku lokalu uzewnętrznionego na chwałę gości spragnionych, a także łaknących odrobiny lokalnej atmosfery. Obsługa podejrzliwa do obrzydliwości błyskawicznie odzyskiwała próżne naczynia, żeby zniweczyć wysiłki poszukiwaczy suvenirów, lecz na szklaneczkę ociekającą perlistym chłodem czekać trzeba było zdecydowanie dłużej. Sam już nie wiem, czy warto było pod obstrzałem pokonywać przestrzenie, żeby zamoczyć usta w szybko gasnącej pianie.

Za późno na żale, więc koiłem dylematy płynami żółtymi, jak nie powiem co, bo mi wciąż po wierzchach muld we łbie prześlizgiwały się parkowe obrazy pełne produktów przemiany materii. Wolałem nie wywoływać z lasu nie tylko wilka, ale nawet szczeniaka – w końcu też pies. Tylko dziki. Więc pewnie on też...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz