-
Patologia – wzrok pań sterczących na parapetach, jak jakieś
zmurszałe ze starości gołębie krzyczał na mnie, kiedy
opuszczałem lokal mieszkalny zwany domem.
A
ja przecież zamierzałem popełnić prozaiczny spacer, jaki zdarzało
się popełniać nie tylko mnie, ale i milionom moich przodków.
Zasadniczo – powinienem być dumny z siebie, bo moje drzewo
genealogiczne sięgało początków stworzenia – w innym razie
byłbym wyłącznie mrzonką i urojeniem cierpiących na jakąś
wyrafinowaną chorobę psychiczną powołującą do życia niebyt. I
to w tak nikczemnym opakowaniu, w jakie wyposażyli mnie protoplaści,
mieszając w tyglu wieków to i owo. Wolę nie zaglądać im do
alkowy, więc drzewa nie wyposażałem w szczegóły typu data
poczęcia, tudzież śmierć często nagła. Ba! Wolałem w ogóle
wymazać z pamięci wszystko, co dziadek Stefan mówił, a co dopiero
czynił. Nie czułem się zobligowany nosić świadectwo wieków na
karku i tarczę herbową na plecach. Syzyf jestem, czy co? Wygodniej
mi było z rękami w kieszeniach.
Wyszedłem
więc, co nie było moim skromnym zdaniem żadnym wiekopomnym
osiągnięciem, ale te wszystkie pomarszczone meduzy i bazyliszki
usiłowały przeprowadzić na moim sumieniu pospieszny proces
krystalizacji, więc przeskakiwałem co żarliwsze klątwy i słowa
niegodne wzmianki. Ręce mi drżały, jakbym własnym gardłem
osuszył piwniczkę dziadka Stefana, ale Bóg świadkiem, że
dziadzio poradził sobie nie czekając wnuka. Pępkowe pił aż do
śmierci wątroby i uczcił w ten sposób pierwszy krzyk ojca. Nie
powiem – ojciec lingwistą stał się błyskawicznie. Prócz
ojczystego opanował łacinę z przedmieścia, nim nauczył się
rachować jednocyfrowe słupki. Dopiero, kiedy cukierki i owoce
zamieniono na walutę (dowolną) sztuka rachowania przestała być
wiedzą tajemną zamkniętą szczelnie poza zasięgiem świadomości
ojcowskiej.
Ścigany
gorącem wypalającym mi sierść na grzbiecie dokładniej, niż
laser radzi sobie z depilacją wzgórków łonowych, pomknąłem na
tej fali jak sirocco, choć nieco mniej wytrwale. Wszak nie musiałem
przebyć morza, a zaledwie pas ziemi niczyjej, żeby osiąść
łagodnie gdzieś w staromiejskich kazamatach zamienionych na lokal z
wyszynkiem. Po drodze nieśmiało planowałem zadbać o szczyptę
kultury, więc spacer promenadą, może jakiś niezobowiązujący
flirt z turystką zza rzeki, będącej w najgrubszym miejscu
graniczną, względnie kontestowanie panoramy z drugiej strony tej
samej rzeki, która tutaj po obu brzegach chełpiła się identycznym
hymnem. Moim skromnym zdaniem niewiele się na drugim brzegu zmieniło
od czasów, kiedy Kopernik był łaskaw uszczknąć co nieco z
dobrostanu tubylców. Szczęśliwie nie poszedł śladem Cagliostra i
raczył oddać ducha i nie nęka współcześnie żadną wymuszoną
daniną.
Nogi
miałem rozpuszczone jak dziadowski bicz, więc spowolniłem nieco,
żeby przystojniej promenować i epatować wdziękiem ewentualne
łanie o imionach brzmiących jak nazwy haubic, czy moździerzy. Włos
szczęśliwie opuścił mnie już dawno i nadmiarem nie grzeszyłem,
więc pot bezwstydnie spłynął nie mając się czego uchwycić, a
wiatr wylizał resztki do sucha. Spacer. Smakowałem to słowo,
jakbym degustował unikalne wino ze starofrancuskiej stajni,
szykowane na specjalną okazję, albo koniec świata. Mijałem tych,
którzy delektowali się winem zdecydowanie młodszym i tańszym o
budżet netto wojewódzkiego miasta na rok bieżący. Jakieś psy i
dzieci pospołu ganiające piłkę czy patyk, mamusie zapatrzone w
nie i w nich, więc przemknąłem niepostrzeżenie, jak dłoń
kieszonkowca w tłocznym tramwaju. Uniosłem widzenia banalne, choć
piękne w swojej prostocie. Smoczki nurzające się w kurzu parkowej
alei, pampersy pełne dojrzałej treści, trawniki nasycone wcale nie
mniej, pnie drzew nasiąknięte pospiesznie trawionym winkiem.
Poczułem niemal fizyczne pragnienie, by dołączyć do tej fekalnej
rozpusty, wspominając starowinkę podciągającą skraj kiecki razem
z falbanami tłuszczu, żeby zdeponować pod krzakiem nawóz na
najbliższą kadencję samorządu. Może nawet we współpracy z nim,
albo sponsorowana przez siły ekologicznie zielone, więc nie
zżymałem się, tylko pogratulowałem obowiązkowości i poszedłem
tam, skąd wiał wiatr – nie byłem skrytosamobójcą.
Nauka
nie poszła w las. Dzisiaj powieliłem sprawdzone wcześniej
postępowanie, czym przyśpieszyłem niechybny koniec. Znaczy
dotarłem do celu nie odnotowując strat własnych, choć zysków
niestety również. Żadna z obcoimiennych pań nie raczyła zerknąć
na mnie wzrokiem wystarczająco pobłażliwym, żebym ośmielił się
dać głos. Samopas wystrzelony w miejską przestrzeń pokonałem
dzielącą mnie od celu parabolę i wylądowałem zacnie pośrodku
lokalu uzewnętrznionego na chwałę gości spragnionych, a
także łaknących odrobiny lokalnej atmosfery. Obsługa
podejrzliwa do obrzydliwości błyskawicznie odzyskiwała próżne
naczynia, żeby zniweczyć wysiłki poszukiwaczy suvenirów, lecz na
szklaneczkę ociekającą perlistym chłodem czekać trzeba było
zdecydowanie dłużej. Sam już nie wiem, czy warto było pod
obstrzałem pokonywać przestrzenie, żeby zamoczyć usta w szybko
gasnącej pianie.
Za późno
na żale, więc koiłem dylematy płynami żółtymi, jak nie powiem
co, bo mi wciąż po wierzchach muld we łbie prześlizgiwały się
parkowe obrazy pełne produktów przemiany materii. Wolałem nie
wywoływać z lasu nie tylko wilka, ale nawet szczeniaka – w końcu
też pies. Tylko dziki. Więc pewnie on też...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz