Szła. Bose stopy były zbyt
delikatne, żeby asfaltem, aż po horyzont, a pewnie i dalej, bo nic nie
zapowiadało, żeby na krawędzi widnokręgu mieszkać miało jakakolwiek ludzka gościnność…
Mimo to szła. W długiej, czarnej sukience, podkreślającej jej szczupłą, może
nawet chudą sylwetkę. W sukience, od której czarniejsze były tylko włosy
leniwie przeczesywane wiatrem toczącym wody czasu w przeciwnym kierunku.
Widziałem ją, jak równym, drobnym krokiem przemierzała nieskończoność
asfaltowej rzeki idąc pod wiatr, ze słońcem siedzącym jej na prawym ramieniu,
odsłoniętym niemal do obojczyka.
Asfalt łagodną falą rozcinał
pszeniczne zagony kołyszące się leniwie. Kiedyś… Kiedyś zboża były wyższe,
łaskotały pępki zakochanych, gdy przedzierali się na wskroś pola do tego
jednego, zapodzianego przez Boga drzewa pośród bezkresu łanów, żeby tam, w
łaskawym cieniu oddać się radości i poznać wzajemnie swoje ciała i pragnienia. Dziś
pszenica ledwie wystaje powyżej kąkoli i maków przytulonych do każdej krawędzi
pól szatkujących przestrzeń w nienaturalnie wyglądające prostokąty podwieszone do
linii horyzontu, lub energetycznych kabli rozpiętych i śpiących między słupami
rozrzuconymi po bezkresie. Może jakiś las ściemniał gdzieś dalej od szosy, może
strumień przemykał między suchymi rowami, jednak nie łamały one monotonii drogi.
Nostalgia rozsiadła się pomiędzy rzadkimi, białymi chmurami, które wiatr
nadmuchiwał w arcydziwne kształty i rozciągał, by pękły z wysiłku na drobne.
Szła, a suknia na niej
płowiała od słonecznej strony. Wzdłuż kręgosłupa podążał w kierunku ziemi
ciemną nicią wilgoci pot, sprawiając wrażenie trzeciego odcienia czerni na
sukience. Wytrwale ciekł, sięgając wąwozu między pośladkami, by potem wnętrzem
ud wspinać się na kolana, lecz dopiero na wysokości kostek wyjrzeć mógł na
świat i wyzionąć ducha w letnim upale. Nagie kostki bielały w słońcu niezwykle.
Może miały skazę i nie umiały nabrać intensywności schnącego w oczach asfaltu?
Wilgotna ścieżka obnażyła nagą prawdę – pod sukienką nie było miejsca na
najdrobniejszy nawet kawałek materiału usiłującego udawać bieliznę. Sama
koronka zdawała się sugerować jej brak, ale wilgoć dawała pewność. Skąpo, choć
elegancko odziana kobieta hipnotyzowała biodrami rozkołysanymi w melodię, jaką
znać może miłość i kroki niespieszne, przesiąknięte pewnością, że nieść będą
musiały to młode ciało dłużej, niż mięśniom wystarczy energii.
Mimo to, a może właśnie
dlatego dbała o urodę kroków, stawiając stopy, jakby szła w ręcznie robionych
włoskich szpilkach po czerwonym dywanie. Do pięt przyklejały się jej drobiny
kurzu, nasiona traw, zapomniane, wyblakłe marzenia z maluteńkich
listów-papierków, w jakie owinięte były kiedyś słodycze. Ignorowała z godnością
te drobne szykany, to mizdrzenie się przyrody, opuszczonej, zapomnianej i przez
nikogo niedostrzeganej. A jeśli ona mogła pozwolić sobie na podobne
lekceważenie, to kto miałby dostrzec ich obecność? Trzeba urodzić się kobietą,
żeby widząc bezkres drogi iść po niej niczym linoskoczek. Tylko czekałem, aż
zacznie tańczyć, albo klaskać w ręce. Ona jednak oddalała się nie tylko
zewnętrznie. Wewnątrz niej najwyraźniej kwitły myśli, pochłaniające całą uwagę,
świadomość, życie…
Szła, jakby marsz był sam w
sobie celem. Spełnieniem marzenia. Pięknie szła. Zamknąłem oczy. Pod powiekami
zdawała się być jeszcze piękniejsza. Kadr zatrzymanego ruchu pełen życia,
impresja wyraźniejsza od realizmu. W moim kadrze wciąż szła, choć nieruchoma,
przyklejona do wnętrza powiek. Smród spalonej ropy zamglił widzenie i utoczył
łzę. Trzasnęły drzwi. Śmiech. Krótki, nerwowy, niepewny. Potem warkot…
Kiedy otworzyłem oczy… Asfalt
snuł się bezpańsko i wiotczał w sobie. Jak róża na metrowej łodydze, której
ścięto głowę. Pobocza porosły chwastem wszelakim, kryjąc w rowach kolory
spalone słońcem. Słońce zliczało liszaje na odległych, chorych drzewach i
złośliwie zaglądało mi w oczy. Sam nie wiem po co je w ogóle otwierałem. Może
pod powieką wciąż wędruje piękna pani i zbiera stopami kurz, żeby zanieść go
hen, za horyzont?
Często podziwiamy legendę lub obraz postaci, a obraz potrafi zblednąć zupełnie, gdy obiekt się odezwie na przykład...
OdpowiedzUsuńtu akurat była fotka do muzyki
Usuńhttps://www.youtube.com/watch?v=NqbXuv_3rXA
Twoje opowiadanie lepsze od inspiracji...
Usuńskojarzenie nie pierwszy raz pozwoliło namalować coś
UsuńAz mam kompleksy przy tej damie wspomnianej przez Ciebie, tej nimfie. Gdzie ja tam do niej? Pozdrawiam serdecznie Autora Bloga.
OdpowiedzUsuńnie ma powodu - dama wymyślona, więc łatwo jej przypisać to i owo. a innego niedopowiedzieć.
Usuń