Koń
zbudowany był z wody. Paradoks gonił paradoks. Przecież żywych
stworzeń się nie buduje, a do tego, żeby skorzystać z takiego
materiału, trzeba wielkiego ekscentryka. Żeby choć zamarznięta
była, ale gdzie tam. Ciekła do nieprzyzwoitości. płynna,
szukająca ujścia gdzieś tam, gdzie ją wzywała grawitacja. Koń
tymczasem ogonem wyczyniał jakieś fanaberie, jakby od much się
opędzał. Koń z wody od much? Kolejna bzdura. Taki koń mógłby
się opędzać od kijanek, albo od małych płotek. Niechby okonków,
ale nie much.
Zwierzę
było dość narowiste i lekko wychudłe. Żebra pchały się na
świat przez błękitno-przeźroczystą soczewkę wody, a mięśnie
prężyły się w słońcu. Podobało mi się bydlę. Przycupnęło
na zadzie, gdy mnie zobaczyło, a przednimi kopytami przymierzało
się do odegrania Tańca z szablami Chaczaturiana, lekko tylko
deformując klimat, jako, że zamiast fortepianu ja miałem wystąpić
w roli instrumentu, biodegradując błyskawicznie do tak zwanej
mierzwy.
Zaśmiałem
mu się w twarz, zanim koń się uśmiał. Chyba zgłupiał lekko,
chociaż o ośle koligacje nie podejrzewałem go wcale. Baranka
również nie przypominał, nawet w krzywym zwierciadle. Wyprzedzić
konia… Niedościgle marzenie stało się faktem. Koń skamieniał.
Też coś – wodny koń skamieniał… Przecież to nie trylobit.
Mienił się w słońcu, które nicowało go na wylot traktując jak
pryzmat i malowało spoczwarzone tęcze, kładące się na trawnikach,
czy usiłujące sprostać kątom prostym załomów muru. Gdzieś tam
słońce wierciło nawet dziurę w oparciu ławki, po przedarciu się
przez soczewkę zadu. Okropieństwo – koń rażący zadem ławkę…
Dziura zwęglonego drewna była jednak faktem i to powiększającym
się bezwstydnie.
Musiałem
unicestwić te harce. Skorzystałem z okazji, że koń podziwiał
swoje odbicie w świeżo umytej witrynie i podszedłem ukradkiem. Na
bezdechu zbliżyłem się do konia gdzieś na wysokości łopatek, za
plecami zostawiając biodra i znienacka wbiłem w konia słomkę.
Taką plastikową. Zwyczajną całkiem. Koń zadrżał i chciał
zarżeć, ale mu nie pozwoliłem – zassałem. Mocno, ile tylko sił
w sobie znalazłem. Koń lekko wkląsł, ale piłem bez ustanku. To
go mocno osłabiło. Położył się na chodniku. Chyba zdychał.
Piłem szybko, póki nie zwiądł całkiem i nie zaczął gnić.
Zgniła woda, to bardzo toksyczna rzecz. Nie wiem, co mu się stało,
ale nagle powłoka wody pękła, jakby trafiła na sztylet z okruchów
szkła i koń ostatecznie rozlał się na chodniku, po czym wesoło
szemrząc spłynął ku kratce kanalizacji deszczowej.
Zostałem
sam na sam z ławką, słomką i świeżo umytą witryną, za którą
nic specjalnego nie dostrzegałem. Może słońce coś zobaczyło?
Nie wiem. Koń najwyraźniej widział, ale już mi tego nie powie.
Ostatnie ślady po koniu schły w słońcu, jakby śmiały się ze
mnie. Odbiło mi się. Chyba chłeptałem tego konia cokolwiek zbyt
pospiesznie.
Można i tak, skosztować wyobraźni. Trzeba jednak uważać, żeby nie przedobrzyć.
OdpowiedzUsuńznaczy woda szkodzi w nadmiarze? coś słyszałem...
UsuńWoda jak woda, ale tego konia szkoda...
OdpowiedzUsuńmiałem mu pozwolić na fanaberie i włażenie mi na głowę?
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńPonieważ "Cokolwiek gdziekolwiek kiedykolwiek się działo spisane jest na wodzie babel"... Przynajmniej wg pani Szymborskiej:)
Pozdrawiam:)
żeby tylko ktokolwiek cokolwiek jakkolwiek przeczytał.
Usuń