Zanikające linie papilarne
mogą świadczyć tylko o jednym. Czas szykować się na spoczynek, jeśli nie
wieczny, to przynajmniej na taki, w którym życie nabierze ochoty na kolejną
inkarnację. Siedzę, niczym Beduin przed kupą wielbłądziego łajna i dumam.
Udaję, bo przecież co dać może dumanie, kiedy linie papilarne wcale nie pytają
o pozwolenie, tylko zanikają. Powoli, ale niepowstrzymanie. Ręce mam już tak
gładkie, jakbym je polakierował. Złośliwy powie, że nieużywane, więc dlatego
gładkie i bez linii. Bo te, to się miewa, kiedy się człowiek narobi, a obiboki,
mają najwyżej odleżyny na tyłku wytatuowane. Obejrzałbym tyłek, ale
ograniczenia związane z tkanką kostną uniemożliwiają mi podobną penetrację. Ważne,
że nie boli. Kiedy boli dobrze nie jest. Ale teraz, bolą tylko oczy od wpatrywania
się w dłoń dziewiczą.
Twarz mi się wyciąga. To
pewnie skutek uboczny, albo następstwo. Doigrałem się. Nie wiem za co, jednak
widzę, że dobrze, to już było, a teraz ponura rzeczywistość zawzięła się na
mnie i dopadła mnie bezlitośnie. Wcale mi nie do śmiechu. Może nawet powinienem
porzucić myśl, że jeszcze raz się zdążę uśmiechnąć? Strach się po głowie
podrapać, bo gotów jestem wyszarpnąć niechcący resztki sierści – i tak wyglądam
już jak hiena liniejąca od urodzenia do śmierci. Miałem się skupić na liniach i
zobaczyć, dokąd wieją. Może warto pójść ich tropem. Może one, podobnie
szczurom, gdy okręt tonie, szukają drogi ucieczki ku życiu? Zaciskam zęby. Nie
za mocno, bo próchnica zdążyła uwić sobie niejedno gniazdko, jakby wierzchy
zębów były wierzbową głową.
Zmuszam się do czujności.
Obserwuję, choć łzawię. Mam nadzieję, że w końcu się uda zobaczyć, dokąd to
moje linie wędrują. Wreszcie, gdy już poddać się miałem, udało się! Jedna ze spóźnialskich,
która pałętała się jeszcze w kołysce dłoni obudziła się, rozejrzała dyskretnie
i w angielskim stylu szykowała się do opuszczenia. Bez fanfar, białych
chusteczek, strzemiennego, czy choćby pocałuj mnie w … odleżyny. Mało nie
zawrzasnąłem z radości jak Apacz na widok karawany żółtodziobów. Linia, dla
mnie bezimienna drgnęła i zaczęła się wspinać. Zgroza. Wspinała się na ramię, a
ja podejrzewałem ją, że raczej skoczy na ziemię i gdzie polezie, wyśliźnie się
wężowym krokiem i tyle będę ją widział. Ale ta lezie pod górę sprawnie, jak
wytrawny alpinista.
Trzeba było czekać. Linia nie
była szybka. Wspinała się z rozwagą, wybierając szlak łatwiejszy. Widać, że
niepochopna. Nie jakiś młokos, co da się zwieść pokusie szybkiej chwały i
jeszcze szybszej śmierci. Minęła łokieć i nawet się nie zasapała. Chwilę
połaskotała mnie pod pachą i wyszła na wyżynę ponad obojczykiem. Przełęczą barku dotarła na silnie eksponowany teren karku, który pokonała po krótkim
odpoczynku. Wreszcie zaczęła się przedzierać przez kosodrzewinę zarostu. Minęła
toń oka i ostrokół brwi. Tam ją dopadło zmęczenie. Niemal czułem jej ból.
Siadła na muldach zmarszczek i powoli przewróciła się na plecy. Ja też…
Kiedy się ocknąłem, nadal czując zakwaszenie tkanek, linia wciąż zasiedlała pofałdowany teren na czole.
Nie wiem skąd ukłuła mnie myśl, że ona tam już umrze, że mimo rozwagi
przeforsowała się, przeliczyła, albo nie przeszła aklimatyzacji i rozrzedzone
powietrze zrobiło jej z płuc tatara. Tylko płakać. Żal mi jej było. Może choć
pogłaszczę? Łza swędziała w kąciku oka i sięgnąłem po nią dłonią. Tą najgładszą
z gładkich i całkiem chyba już pozbawioną zmarszczek. Rzuciłem okiem z
ciekawości – obraz rozmazywał się. Niewiele mogłem dostrzec, choć łzę otarłem.
Wtedy… przypomniałem sobie o okularach. Założyłem je na nos lekko zawstydzony
własną niekompetencją. Dłoń przestała być gładką. Były tam. Wszystkie. Nawet
te, których nie podejrzewałem i ta, która wspięła się po mnie śledzona czuciem,
które nie mogło być udawanym. Dotknąłem czoła. Była. Spała smacznie pośród
innych.
Znów na rękę popatrzyłem w
zadumie. Beduin dawno wymyślił, jak wykorzystać wiedzę i wielbłądzie łajno
zagospodarować, skoro już się pojawiło. A ja? Patrzyłem i patrzyłem. Linie
mnożyły się i wiły. A jeśli… one wszystkie zechcą wspiąć się na czoło?
Zmieszczą się tam? Przyłożyłem rękę. Jeśli z jednej, to się zmieszczą, ale druga
będzie musiała poszukać innej lokalizacji. Może trzeba ją nauczyć i wybrać jej
jakąś przystań na spokojną emeryturę? Tylko gdzie…
"Wreszcie, gdy już poddać się miałem, udało się" - tak bywa, często... Dlatego mawiają by nigdy się nie poddawać, ale mawiać to jedno a robić to też zupełnie co innego.
OdpowiedzUsuńtak jest, walka, póki oddechu starcza.
UsuńWidziałam tak pomarszczone czoła, że niejedna linia tam zakotwiczyła...
OdpowiedzUsuńi to dożywotnio.
UsuńLudzkie czoła różnie się starzeją - znajdziemy gładkie u 80-latka i pomarszczone u 40-latka. Czy to sprawiedliwe? ;)
OdpowiedzUsuńa ktoś obiecywał, że będzie sprawiedliwie? to nie gra.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńPamiętam wywód ze "Szmiry" Ch. Bukowskiego. Leciał jakoś tak:
"Znaleźć sposób na zatrzymanie procesu starzenia. Jak gwiazdy filmowe, które przeszczepiają sobie na twarz skórę z tyłka. Bo na pośladkach najpóźniej pojawiają się zmarszczki. I tym sposobem na starość aktorzy chodzą z dupą na gębie.":)
Może trochę przekłamałam, bo z pamięci, ale sensu nie zatraciłam.
Pozdrawiam:)
może i przekłamałaś, ale bardzo intrygująco.
UsuńDziękuję:)
OdpowiedzUsuńNa pewno "gęba" i "dupa" tam były, ponieważ Bukowski jest dosadny. A "Szmirę" powinien przeczytać każdy, kto chce się parać pisarstwem. Jako poradnik, czego unikać, bo to taki pastisz stylów i konwencji z brukowej prozy:) Dobrze, bo prosto i prosto, bo dobrze napisany:)
Pozdrawiam:)
rozejrzę się w takim razie.
UsuńGdzie ... Wszędzie tylko nie tu. Żeby się zawiesić na życiu na koniec.
OdpowiedzUsuńdobre to z Bukowskiego.
to z Leny - Ona ma w głowie całe zastępy cytatów, a kto wie, czy nie pamięta utworów w całości, począwszy od encyklopedii i słownika wyrazów obcych. zapomnianych i kresowych.
UsuńŚwietna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuństrasznie głęboko w historii - ciężko znaleźć komentarz.
Usuń