Cyfrowe góry oflankowały mnie z rekinią sprawnością i
wyrosły, ograniczając widoczność do wycinka frontowego przedpola. Ostre,
kryształowe krawędzie i renderowane z dużą rozdzielczością strome płaszczyzny
gładsze od szkła stworzyły kordyliery umożliwiające przemieszczanie się jedynie
naprzód, drogą, czy wyschniętym korytem o nieortodoksyjnie płaskim dnie z
tłuczonych luster. Szedłem po tej krze powoli, bez świadomości, że się wznoszę.
Dopiero narastające zmęczenie łydek i wyschnięte gardło uświadomiły mi, że to
nie jest banalny spacer, lecz mozolna wspinaczka w nieznane.
W przesmyku pomiędzy szczytami czaiła się niestabilna
gwiazda poszatkowana w poziome plasterki. Bez jądra, czyli zapewne bez
grawitacji. Przez chwilę zająłem się wymyślaniem sposobu, w jaki poszczególne
plastry karnie utrzymują stałą odległość od siebie, jednak nic poza boską siłą
elektromagnetycznej czułości nie przychodziło mi do głowy. Słońce tymczasem
świeciło stalowym błękitem i mroczniało w pustkach barwą, nadającą fioletom kosmiczną
głębię.
U podnóża półpłynnych gór wyrosły tymczasem zupełnie
przeźroczyste kopuły igloo, niezasiedlone zapewne, bo wewnątrz nie było żadnych
drobiazgów, o żywych istotach ledwie wspominając. Przystanąłem zdumiony i
zmęczony. Po obu stronach koryta pęcherze budowli miały ten sam rozmiar i ziały
sterylną, bezosobową czystością. Pomyślałem, że nic się nie stanie, jeśli w
którymkolwiek odpocznę, może nawet prześpię się, nim pójdę w kierunku plastrowanego
słońca.
Szczęśliwie - obejrzałem się za siebie. Najwyraźniej ten
świat kończył się równo z teraźniejszością, a przeszłość kasowana była na
bieżąco, gdyż za plecami ziała mi bezwonna pustka. Bałem się, że drobna
drzemka, a nawet nadmierna opieszałość kroków ograbi mnie najpierw ze wspomnień,
następnie słów, a wreszcie ciała, abym stał się zimną, doskonale bezduszną
przeszłością.
- Lepiej nie wchodzić do obcych siedlisk. Może przeszłość
tam właśnie pożarła tubylców?
Czarne myśli skręciły ku wygłodniałemu „wczoraj” i sprawiły,
że ugięły mi się nogi. Może to strach, może utracone nadzieje, ale uśpiona wola,
która dotychczas wodziła mnie za nos nie znalazła dalszych rezerw paliwa. Duchy
zwątpienia generowały znane każdemu malkontentowi pytania – po co i dlaczego?
Odpowiedzieć mogła jedynie grasująca w kubistycznym pejzażu bezwstydnie wszechobecna
pustka. Paradoks ostatniej myśli doprowadził mnie do splunięcia pod nogi.
Suche koryto zaczęło się wypełniać, kipieć w smrodzie
żółto-brązowej, piaszczystej piany, która pognała zgrzywiałą falą w kierunku
lewego brzegu, usiłując wytyczyć nowe koryto. Pewnie obawiała się plastrów
słońca i wolała przedrzeć przez szklane góry, szukając pierworysu ujścia do bardziej
gościnnego morza. Stałem na krawędzi, za którą suchy, bezbarwny świat ustępował
nowonarodzonej kipieli górskiego strumienia.
Plunąłem po raz drugi, choć ślinę musiałem uzupełnić
krwią z zeschniętych warg. Do prawego brzegu ruszyła solidna fala napędzana instynktem
monsunu. Pożarła najbliższe pustostany, a kiedy odbiła się od gładkolicych gór
i wróciła, zostawiła na kopułach nalot różowego mchu, czy szronu, nadając
ścianom przyjemne zabarwienie, muszlową miękkość i obietnicę gładkości echa
podniesionego z morskiego dna.
Unosiłem się ostrożnie na ostrodze pomiędzy nurtami,
za plecami przeszłość zgryzana szkwałem teraźniejszości popychała mnie
niecierpliwie naprzód, a słońce przede mną drżało w geometrycznej gimnastyce.
Dryfowałem dziką rzeką. Surfowałem wyspą bezludną, którą mimochodem stworzyłem,
a przyszłość szczerzyła się do mnie jakoś tak mięsożernie, aż mi zmiękło
wszystko w kolanach i nie tylko.
Byłbym zaklął, bo tak najłatwiej oszukać strach i
udawać zucha, ale niebo wyprzedzająco spochmurniało na pomarańczowo i w buforze
pamięci tymczasowej złożyło zamówienie na awaryjne impulsy elektrostatyczne,
więc przezornie zamilkłem, by nie sprowokować. Słońce skupiło się w sobie,
pokraśniało i zebrało w zbiór jednoelementowy, robiąc przegląd widma, aby
dobrać karnację na powitanie zuchwałego żeglarza. Wybór padł na ciepłą żółć,
nieco tylko pikantną na krawędziach. Niesamowite skojarzenie z lampą
wyspecjalizowaną w przesłuchiwaniu więźniów politycznych usadziło mnie mocniej
w siodle i sprawiło, że zmysły zaczęły krzepnąć.
- Wiesz? Jesteś zabawny – głos dobiegał dosłownie z
zewsząd, oszałamiając moje zmysły i pozbawiając orientacji w i tak już
skomplikowanym świecie pseudomatematycznej iluzji - Naprawdę sądzisz, że plucie
na monitor poprawi jakość projektu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz