Bo mi wciąż chce się zadzierać głowę i zachwycać tym, czego dotknąć
nie mogę. Niebo, nim świt nastał już zaczęło spektakl i przymierzało fatałaszki
nie mogąc się zdecydować, w czym dzień rozpocząć. Chmury o kształtach
wymyślniejszych niż zwykle stroiły się we wszystkie odmiany czerwieni – od pomarańczu
po fiolet. Patrzyłem zachwytem wypełniony po brzegi i nie wiedziałem, ile
jeszcze zmieści się we mnie obrazów. Ile spokoju napłynie, kiedy chmury
przekomarzały się ze sobą leniwie i stroiły we wciąż nowe błyskotki. Jakieś psy
wybielone genami ciągały na krótkich uwięziach swoje bogato uposażone cieleśnie
właścicielki, jakby chciały je skłonić do minimum wysiłku, ale te wolały gaworzyć,
jak przejść od stępa do kłusa. Noc wytrwale lizała chodniki i reszta wilgoci
lśni nadaremnie, bo nikt nie chce podziwiać. Brzozowe włosy pozbawione girlandy
liści żałośnie falują niesione niewyczuwalnym oddechem wiatru, czereśnie i
klony rozbierają się dla towarzystwa – cóż, jak przysłowiowy cygan porzucił
niepewny życiorys dla godziwego towarzystwa.
Mało kto w porannym pospiechu podziwia, czasami zbaczam z trasy, bo zadarta głowa ścieżki nie widzi, ale nic to...
OdpowiedzUsuńpewnie, że nic to. grunt, żeby w sobie nieść radość. niechby całkiem drobną.
UsuńJa marzę by podziwiać, i spełniam te marzenie...
OdpowiedzUsuńwięc nie marzysz, tylko robisz
Usuń